Nowy Fincher. Lubię to!
"Social Network", reż. David Fincher, USA 2010, dystrybutor UIP, premiera kinowa 15 października 2010 roku.
David Fincher po raz kolejny potwierdza swój status jednego z najzdolniejszych reżyserów amerykańskich. O wybitnym aktorze zwykle mówi się, że zagra nawet rozlane mleko. Fincher o tym rozlanym mleku potrafi opowiedzieć w sposób dynamiczny i wciągający. Talentu do opowiadania oraz niezwykłej świadomości filmowej narracji i rytmu filmowego trudno mu odmówić. Takim rozlanym mlekiem, potencjalnie mało interesującym (kolejna historia "od biednego studenta do miliardera"), jest historia Marka Zuckerberga. W rękach Finchera zmienia się jednak w solidne kino, w którym choć nie brakuje typowych schematów dla rodzaju typu historii, to ogląda się je (i słucha dzięki muzyce Trenta Reznora) z przyjemnością.
Scenariusz Aaron Sorkin (autor świetnej "Wojny Charliego Wilsona") oparł na książce Bena Mezricha "The Accidental Billionaires", która już sama w sobie daleka jest od skrupulatnej biografii. Stąd historię "Social Network" należy traktować jako inspirowaną epizodem z życia Zuckerberga, gdy zaczął on pracować nad Facebookiem. Jak powiedziała po premierze filmu Sheryl Sandberg, jedna z szefowych w Facebooku, "w prawdziwym życiu Mark siedział ze znajomymi przed komputerami i zamawiali pizze. Kto chciałby to oglądać przez dwie godziny?!". Fakt. Stąd osią filmu Finchera są dwa procesy (jeden z przyjacielem Eduardo Saverinem, drugi - z braćmi Winklevoss), w których zeznania stron rozjaśniają kolejne wątki historii i nadają jej dramatyzmu.
Można podejrzewać, że podkoloryzowany jest i sam główny bohater. Filmowy Zuckerberg kreowany jest na postać gdzieś pomiędzy geniuszem, niezwykle zdolnym programistą, mającym problemy w kontaktach międzyludzkich (z grubsza rzecz ujmując, źródło Facebooka tkwi w kłótni z dziewczyną), a typowym "geekiem" i "nerdem" biegającym nawet w zimie w klapkach i nieustannie wymyślającym kolejne algorytmy. Taki typ między "Pięknym umysłem" a "Teorią wielkiego podrywu". Pozytywnie zaskoczył mnie Jessie Eisenberg, którego kojarzyłam raczej z filmów takich, jak "Zombieland". Umiejętnie wypośrodkował swoją postać, nie przerysowując jej w żadną stronę.
Zgadzam się, że sama opowieść powstała według niemalże algorytmu - Zuckerberg jest tutaj zakompleksionym, acz niezwykle zdolnym studentem, który chce się dostać do elity - nie tyle intelektualnej, co towarzyskiej, którą stanowią dla niego słynne kluby na elitarnych uczelniach amerykańskich. Stąd idea Facebooka. By dołączyć do grona znajomych, musisz zostać zaproszony przez kogoś lub twoje zaproszenie musi zostać zaakceptowane. Jednak ten filmowy schemat działa dzięki sprawnej narracji, przeplatanej zabawnymi epizodami z życia studenckiego (brawa za scenę konkursu na stażystę w Facebooku). I nie irytuje, bo Fincher unika jednoznaczności i oceny, choć odczuwalna jest jego sympatia dla Zuckerberga.
Nie jest to też opowieść o fenomenie Facebooka, gdyby ktoś tego oczekiwał. Raczej o odwiecznej prawdzie, że często przypadki rodzą owe fenomeny, a tam gdzie duże pieniądze, tam zawsze pojawią się problemy, jakkolwiek szlachetna nie byłaby pierwotna idea. Biorąc pod uwagę skalę zjawiska, jakim jest Facebook i inne tego typu sieci, przyznaję, że chętnie obejrzałabym inteligenty film na ten temat.
Fincher z Sorkinem nie epatują na szczęście "odkrywczymi" obserwacjami, jak to współczesne zdobycze informatyczne i technologiczne odzierają nas z prywatności, czyniąc z nas społecznych analfabetów (kwestia ta jest jedynie zasugerowana - dość "łopatologicznie" niestety - w umoralniającej przemowie byłej dziewczyny Zuckerberga). To już wiemy. O wiele ciekawsze natomiast w całej tej historii, i niestety słabo wyeksploatowane w moim odczuciu, jest wątek prawniczy. Bracia Winklevoss oskarżyli bowiem Zuckerberga, że ukradł im pomysł na stronę Harvard Connection. Ostatecznie w wyniku ugody otrzymali 65 mln dolarów. Czy pomysł na stronę społecznościową, gdy takie już istniały w internecie, można uznać za "oryginalną ideę"? Jakkolwiek bowiem Zukcerkberg całkiem niewinny w całej sprawie nie był (po prostu sprytniejszy), to wszak on sam napisał kody pod swoją stronę. Kwestia własności intelektualnej nowa nie jest, ale wspomniana współczesna technologia i informatyzacja dodatkowo ją skomplikowały. Przypadek Facebooka jest jednym z wielu, acz ciekawym do rozważenia.
Gdy "Entertainment Weekly" opublikowało listę "best of" mijającej dekady, umieściło na niej Facebooka z ponad 500 mln użytkowników z komentarzem: "Jak w ogóle byliśmy w stanie śledzić naszych eks, zapamiętywać urodziny współpracowników, słuchać, co u naszych znajomych i grać w tak ekscytujące gry, jak Scrabulous zanim powstał Facebook?". Rzeczywiście, były to smutne i straszne czasy, o których czasem zapominamy, że w ogóle istniały. "Social Network" to okazja, by zobaczyć początek ich końca. Ja klikam "lubię to!" i wracam do rzeczywistości. Czas sprawdzić wpisy znajomych.
7/10