(Nie)Prywatne życie Jerzego VI
"Jak zostać królem" ("The King's Speech"), reż. Tom Hooper, Wielka Brytania / Australia 2010, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa 28 stycznia 2011 roku.
Anglicy mają niezwykłą zdolność do umiejętnego opowiadania o swoich monarchach w sposób wciągający. Raz zabawny, raz smutny, zawsze wyważony. W 1933 roku "Prywatne życie Henryka VIII" Aleksandra Kordy zdobyło międzynarodowe rynki. Niedawno triumfy święcił serial BBC "Dynastia Tudorów". O "Królowej" Stephena Frearsa wspominać nie trzeba. Do tego chwalebnego grona dołączy teraz Tom Hooper z "Jak zostać królem" (jak zwykle polskie tłumaczenie na miarę Oscara...).
Królem zostaje tu pierwszy gentleman współczesnego brytyjskiego kina, Colin Firth jako król Jerzy VI. Po abdykacji swojego brata, Edwarda VIII, który zdecydował się zrezygnować z urzędu dla dwukrotnie rozwiedzionej Amerykanki - Wallis Simpson, Bertie (jak nazywają króla jego najbliżsi) musi zmierzyć się z własnymi ograniczeniami, strachami, a przede wszystkim problemem z jąkaniem. Czasy są niespokojnie, nad Europą krąży widmo wojny, a Anglia potrzebuje silnego przywódcy. Z pomocą przychodzi królowi ekscentryczny niespełniony aktor i zarazem samozwańczy logopeda z Antypodów.
Dzieło Hoopera przynależy do kategorii filmów, które lubię nazywać "perełkami". Świetnie zagrane, z doskonale skonstruowanym scenariuszem, błyskotliwymi dialogami, muzyką, scenografią (gabinet Lionela Logue!) wyizolowującą poszczególne postacie... "Perełka", którą z przyjemnością się ogląda. Jedną z największych zalet "Jak zostać królem" jest dyscyplina. David Seidler, scenarzysta, który ponoć sam zmaga się od dzieciństwa z problemem jąkania, wybiera pewien konkretny wycinek rozległej i barwnej ówczesnej historii rodziny królewskiej. Nie ulega pokusom, a ich sporo by się przecież uzbierało. Wystarczy sama postać Edwarda VIII, romansującego nie tylko z panią Simpson, lecz również z nazizmem (co taktownie w filmie zostaje przemilczane). Pierwszym krokiem do sukcesu okazał się wybór odpowiedniego wątku. Z pozoru historia błaha, król leczy się z jąkania, lecz dobrze opowiedziana zaczyna odzwierciedlać szereg innych, poważniejszych problemów i społeczno-kulturowych przemian.
"Jak zostać królem" pokazuje początek procesu, za którego punkt kulminacyjny uznać można tragiczną śmierć Lady Di. Król ojciec, Jerzy V po wygłoszeniu przemowy do narodu w radiu mówi synowi, odnosząc się do nowego medium: "Teraz już nie wystarczy, że przejedziemy się na koniach przed tłumem. Dziś musimy występować w radiu jak aktorzy". Oto najbardziej konserwatywna z konserwatywnych instytucji brytyjskich - monarchia wychodzi na scenę z murów pałacu Buckingham. Wychodzi na scenę nowej rzeczywistości ewoluującej pod wpływem mediów - rozwijającej się prasy sensacyjnej, radia i kina. I choć jeszcze w 1936 roku prasa powstrzymywała się na prośbę króla od komentowania romansu Edwarda VIII, bo wszak nie godzi się dżentelmenowi atakować członka rodziny królewskiej, to pierwsze pęknięcia w owych barykadach stają się widoczne. Granice przesunięte.
Podobnie jak w "Królowej" Frearsa wizerunek monarchii zostaje ocieplony. To intymny portret człowieka, który gdzieś przy okazji jest królem. Colin Firth świetnie wygrywa walkę nie tyle z problemem jąkania zakorzenionym w nieszczęśliwym dzieciństwie, ile walkę o własną godność człowieka, który zmuszony jest wypełnić niechcianą rolę. "To absurd. Nie mam żadnej władzy, a mam przemawiać w imieniu narodu. Mam być głosem narodu, gdy tego głosu nie mam", mówi w pewnym momencie. Jednak to on z małżonką, Elżbietą Bowes-Lyon zdobędą szacunek ludu, gdy zdecydują się pozostać w bombardowanym Londynie.
Film Hoopera przekształca się w historię o poranionych ludziach. Bertie rodzinę królewską określi mianem "farmy", gdzie hoduje się następców tronu. Zgodnie z etykietą, przepisami, tradycją, dyscypliną, lecz poza uczuciami. Abdykacja Edwarda to właściwie rozpaczliwa próba wyrwania się więzienia monarchii. Z kolei Lionel (Geoffrey Rush) to nie tylko niespełniony aktor z kompleksem niższości, kompleksem poddanego z kraju na końcu świata, z miasta (Perth), które do dziś jest najbardziej odizolowane na świecie, umiejscowionego pośrodku niczego. Przede wszystkim to Australijczyk poraniony wydarzeniami I wojny światowej. Wojny, która dla tego kraju było ogromną traumą, pierwszym bojowym chrztem młodego narodu. Choć Lionel sam nie walczył, lecz uczestniczył w tragediach młodych chłopców, którzy powracali z frontów.
Dobre wygrywanie tonów i tych lekkich, i tych ciężkich sprawia, że co bardziej patetyczne momenty (jak choćby finałowa przemowa) podbite odpowiednią muzyką, nie drażnią a wzruszają. Dzięki koncertowej wręcz grze tria Firth - Rush - Bonham Carter nie oglądamy bowiem kawałka historii Wielkiej Brytanii, lecz historię ludzi i ich walkę z własnymi ograniczeniami i traumami.
8/10