Następca Jamesa Deana?
Mało było w historii osób, które prowadząc oscarową galę, miały jednocześnie szansę na jedną ze statuetek. Już niedługo jedną z nich będzie James Franco, nominowany za pierwszoplanową kreację w filmie Danny'ego Boyle'a "127 godzin".
Franco dołącza tym samym do takich gwiazd, jak Michael Caine (nominowany za "Detektywa" w 1973 roku, galę prowadził wraz z Carol Burnett, Charltonem Hestonem i Rock'iem Hudsonem) oraz Walter Matthau (nominowany za "Promiennych chłopców" w 1976 roku, uroczystość współprowadził z Robertem Shawem, George'em Segalem, Goldie Hawn i Gene'em Kellym).
Caine i Mathau przegrali jednak walkę o statuetki z odpowiednio Marlonem Brando ("Ojciec chrzestny") i Jackiem Nicholsonem ("Lot nad kukułczym gniazdem"), dlatego młody gwiazdor powinien raczej starać się iść w ślady Davida Nivena. On jako jedyny wygrał Oscara w czasie edycji, której był gospodarzem. W 1959 roku otrzymał statuetkę za pierwszoplanową rolę w filmie "Osobne stoliki".
Trzeba jednak zaznaczyć, że w tym roku Franco ma wyjątkowo mocną konkurencję. O Oscara będzie rywalizował ze zdobywcami tej najcenniejszej w świecie filmowym statuetki: Jeffem Bridgesem (w zeszłym roku za "Szalone serce") i Javierem Bardemem (w 2008 roku za "To nie jest kraj dla starych ludzi"), a także z wcielającymi się w doceniane zwykle przez Akademię role autentycznych osób, dodatkowo uznawanymi za faworytów tej kategorii Colinem Firthem (gra jąkającego się króla Anglii Jerzego VI) i Jesse'em Eisenbergiem (wciela się w rolę twórcy Facebooka, Marka Zuckerberga).
Nie zmienia to jednak faktu, że nawet jeśli nie dostanie Oscara, Franco nie powinien się załamywać. Ma w końcu dopiero 32 lata i z pewnością przed sobą jeszcze wiele szans na kolejne nominacje.
Zobacz zwiastun filmu Danny'ego Boyle'a:
Zresztą znając życiorys artysty, można być pewnym, że ewentualna porażka nie zrobi na nim większego wrażenia. Jest zbyt uparty w dążeniu do celu, żeby wziąć sobie do serca drobne niepowodzenie. Poświęcił sporo, żeby zostać aktorem i teraz z pewnością nie zrezygnuje ze swojego największego marzenia.
James Franco od zawsze marzył o tym, by grać. Mimo że ze względu na matkę, Betsy Verne, żydowską imigrantkę z Rosji, poetkę i edytorkę zdecydowanie bliżej mu było do literatury, to on widział siebie jedynie w roli aktora. I chociaż studiował nawet język angielski na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, to rzucił studia zaledwie po roku. Wolał uczęszczać na piętnastomiesięczny kurs aktorstwa pod kierunkiem Roberta Carnegie w Playhouse West. Nie przeraziło go nawet to, że aby zarobić na zajęcia, musiał pracować na nocnej zmianie w restauracji McDonald's.
Lekcje aktorstwa dały jednak efekt i 19-letni Franco po raz pierwszy pojawił się na małym ekranie. Zagrał w jednym z odcinków serialu "Niebieski Pacyfik". Następnie pojawił się w kolejnym serialu "Portret zabójcy" oraz w telewizyjnym filmie kryminalnym "Policyjna odznaka".
W 1999 roku artysta zadebiutował w końcu na kinowym ekranie. W filmie "Ten pierwszy raz" zagrał u boku Drew Barrymore i Davida Arquette'a. To właśnie dzięki tej produkcji otrzymał angaż do jednej z głównych ról w serialu komediowym dla młodzieży "Luzaki i kujony". Produkcja Judda Apatowa ("40-letni prawiczek", "Wpadka") okazała się niezwykle popularna, otrzymała kilka nagród Emmy, a Franco został w końcu zauważony (i to bardziej niż na przykład jego kolega z planu - Seth Rogen).
Następnie młody artysta zagrał dwie duże, ale niezbyt wymagające role w komedii romantycznej "Wszystkie chwyty dozwolone" i dramacie muzycznym "Sukces za wszelką cenę", po których dostał pierwsze prawdziwe wyzwanie aktorskie. Zaproponowano mu tytułową rolę w telewizyjnym filmie biograficznym "James Dean - buntownik?". Aktorowi znakomicie udało się oddać złożoność tej legendarnej postaci, za co został doceniony Złotym Globem i nominacją do Emmy. Podczas przygotowywania się do roli Franco nauczył się m.in. jazdy na motorze i gry na gitarze, a także zaczął palić papierosy i całe dnie spędzał na studiowaniu filmów Deana, czytaniu jego biografii i rozmowach z jego znajomymi.
Zobacz zwiastun filmu Marka Rydella:
Mimo sukcesu kolejne role Franco nie były szczytem marzeń. O ile jeszcze postać sprawiającego kłopoty syna głównego bohatera (granego przez Roberta De Niro) w "Dochodzeniu" była cenna ze względu na jej odmienność od poprzednich kreacji artysty, to już występy w filmach "Gang braci", "Blind Spot" czy debiucie reżyserskim Nicolasa Cage'a - "Sonny" , nie należały do specjalnie ambitnych.
Z powodu braku komercyjnych sukcesów kolejnych filmów, aktor poszedł na casting do superprodukcji Sama Raimiego "Spider-Man". Co prawda nie dostał tytułowej roli, ale zaproponowano mu zagranie przyjaciela głównego bohatera - Harry'ego Osbourne'a. Artysta się zgodził, a film o przygodach człowieka-pająka zarobił kilkaset milionów dolarów i doczekał się dwóch równie dochodowych sequeli, w których Franco miał coraz większy udział. To dzięki nim tak naprawdę stał się rozpoznawalny dla szerokiego grona odbiorców.
Następnie artysta zagrał drugoplanową rolę w obrazie Roberta Altmana "The Company", po czym w krótkim czasie wystąpił w kilku filmach wojenno-kostiumowych. Na pierwszy ogień poszły produkcje historyczne: "VI Batalion" - obraz o Amerykanach przetrzymywanych pod koniec II wojny światowej w japońskich obozach i "Flyboys - bohaterska eskadra" - o lotnikach z czasów I wojny światowej. Następnie Franco pojawił się w filmach bardziej współczesnych - "Annapolis" o rekrutach Amerykańskiej Akademii Marynarki Wojennej i "W dolinie Elah" - o młodych weteranach wojny w Iraku, by na koniec zagrać tytułową rolę w superprodukcji Kevina Reynoldsa "Tristan i Izolda", kolejnej ekranizacji celtyckiej legendy o parze kochanków.
W tamtym czasie Franco grywał bardzo dużo, często także drobniejsze rólki (jak w filmach "Kult", "Siedem żyć" czy "Amerykańska zbrodnia"), które przyczyniły się zresztą do przystopowania nieco jego kariery. Zmęczony niespecjalnie atrakcyjnymi propozycjami aktor postanowił wreszcie... sam je dla siebie napisać, a przy okazji spróbować przenieść je na ekran. Jego reżyserskim debiutem był film "Fool's Gold", po którym nakręcił komedię "The Ape" i dramat "Good Time Max". We wszystkich tych obrazach zagrał także główne role.
Zobacz zwiastun filmu Kevina Reynoldsa:
Najważniejszy jak dotąd w karierze Franco okazał się 2008 rok. To wówczas zagrał dwie role, które nie dość, że pokazały jego olbrzymi aktorski potencjał, to jeszcze zmusiły wreszcie reżyserów do spojrzenia na aktora w nieco szerszym kontekście niż jedynie jego wygląd. To postrzeganie powodowało bowiem, że obsadzano go tylko w jednego typu produkcjach.
Podobnie jak to miało miejsce, gdy rozpoczynał karierę, i tym razem szansę na odbicie się od dna dał Franco Judd Apatow. Przygotowywał on właśnie komedię wraz z innym dobrym znajomym aktora, Sethem Rogenem. Aktor z miejsca zgodził się zagrać długowłosego, palącego bez przerwy marihuanę wykolejeńca w komedii "Boski chillout", która odniosła spory sukces. Dostrzeżono także kreację Franco, który został za nią nagrodzony nominacją do Złotego Globa.
Drugą rolą, która miała olbrzymie znaczenie dla jego dalszej kariery była postać Scotta Smitha, homoseksualisty, zwolennika i kochanka głównego bohatera, w biograficznym obrazie Gusa Van Santa "Obywatel Milk". Co prawda Franco pozostawał w cieniu grającego główną rolę Seana Penna (nagrodzonego Oscarem), ale pokazał, że nie boi się odważnych kreacji. Po tych dwóch rolach nie było już mowy o zaszufladkowaniu Franco i obsadzania go jedynie jako przystojnego, ale zbuntowanego chłopca. Artysta udowodnił, że wymaga teraz zdecydowanie więcej.
Kolejne kreacje Franco nie były głównymi rolami, ale drugoplanowe postacie, w które się wcielał, odgrywały zawsze ważną rolę w fabułach kolejnych filmów. Tak było zarówno w melodramacie "Noce w Rodanthe", komedii "Nocna randka", jak i filmie obyczajowym "Jedz, módl się, kochaj".
Zobacz zwiastun filmu Gusa Van Santa:
Dosyć szybko zresztą Franco otrzymał kolejne ważne role. Najpierw wcielił się w Allena Ginsberga w dramacie Roba Epsteina i Jeffrey'a Friedmana "Howl". I choć obraz nie okazał się tak udany, jak kreacja aktora, to ważne, że po raz kolejny Franco udowodnił, jak świetnie czuje się kostiumie retro zwłaszcza, gdy dodatkowo wciela się w autentyczną postać. Tym razem czołowego działacza społecznego generacji bitników, postać za życia owianą barwną legendą i otaczaną kultem.
Ważniejsza okazała się jednak kolejna rola artysty. Co ciekawe, w porównaniu z wcześniejszymi kreacjami Franco bardzo zwyczajna i przyziemna. We wspomnianym obrazie "127 godzin" aktor wcielił się w - również żyjącego naprawdę - Arona Ralstona, młodego, uwielbiającego adrenalinę młodego człowieka, który stał się sławny w maju 2003 roku, kiedy został zmuszony do amputacji własnego przedramienia przy pomocy scyzoryka, w celu uwolnienia się spod głazu, który przygniótł mu rękę podczas wspinaczki.
Udział w filmie Danny'ego Boyle'a okazał się nie lada wyzwaniem dla aktora, m.in. dlatego że większość czasu to wyłącznie na nim jest skupiona kamera. Franco musiał więc niemal w pojedynkę unieść ciężar filmu niemal zupełnie pozbawionego akcji.
Franco spisał się w "127 godzinach" wyśmienicie, po raz kolejny udowadniając, jak duży drzemie w nim potencjał. Czy Akademia doceni jego starania? Nawet jeśli nie, to w najbliższym czasie będziemy mogli oglądać aktora w tylu ciekawych kreacjach, że któraś na pewno przyniesie mu najcenniejszą w świecie filmowym statuetkę. Wówczas osiągnie to, co nie udało się nigdy jego znamienitemu imiennikowi, w którego wcielił się w jednej z pierwszych swoich ról (James Dean był jedynie dwukrotnie nominowany do Oscara za role w "Na wschód od Edenu" i "Olbrzymie").