Kino statyczne pozornie
"127 godzin", reż. Danny Boyle, USA 2010, dystrybutor: Imperial-Cinepix, premiera kinowa: 18 lutego 2011
Triumfator oscarowej gali sprzed dwóch lat powraca z nowym filmem. Podobnie jak w ''Pogrzebanym'' i - do pewnego stopnia - ''Uprowadzonej Alice Creed'' oraz jeszcze kilku tytułach z ostatnich miesięcy, mamy tutaj do czynienia z kinem pozornie statycznym, które w obrębie maksymalnie zawężonej przestrzeni testuje możliwości kamery. Film Boyle'a w tym kręgu jest jedynym opartym o prawdziwe wydarzenie i jednocześnie książkę, w której autor-bohater wspomina swoją traumę.
''127 godzin'' zaczyna się całkiem beztrosko. Aron Ralston (James Franco) wyrusza w jeden z rowerowych tourów po bezkresach gór Utah. Boyle akcentuje zwiastuny dramatu: woda kapiąca z kranu, fachowy scyzoryk pozostawiony w domu. W trakcie wycieczki Aron poznaje jeszcze turystki, które na pożegnanie zapraszają go na imprezę (kolejny zwiastun - wiemy, że na nią nie dotrze) i nagle - bach! Bohater ląduje w skalnej szczelinie i jego ręka zostaje przygwożdżona wielkim głazem. Następuje teraz właściwa część akcji, czyli tytułowe 127 godzin, których potrzeba Aronowi, żeby wydostać się z pułapki.
Centralna część filmu to w głównej mierze wirtuozerski popis operatorski Enrique Chediaka i Anthony'ego Dod Mantle'a - artystów o zróżnicowanej wizji obrazu filmowego, korzystających tutaj z całego wachlarzu współczesnych możliwości kina (tego, co wyprawia kamera, trudno opisać w kilku słowach), i szalenie uzdolnionego Franco, który wcześniej potrafił tchnąć trochę życia w legendarną postać (''Tristan i Izolda", 2006) i błyszczał na drugim planie w ''Milku'' (2008). Franco ma ograniczone pole do popisu - brak sposobności do gestykulacji i interakcji z drugim aktorem zmusza go do grania przede wszystkim twarzą. Aktorowi udało się osiągnąć pełną gamę emocji - od autentycznego przerażenia, przez szok, otumanienie, wreszcie radość, wzruszenie. Pomaga mu w tym trochę Boyle, reżyserując dla bohatera to telewizyjne show, to każąc mu tworzyć video pamiętnik.
Część z wizji Arona ma pełne i dające się wytłumaczyć psychologicznie uzasadnienie. Ale reżyser ''Trainspotting'' grzeszy tym, czego udało się uniknąć w ''Pogrzebanym'' - retrospekcjami. Wiele spośród retrospekcji ma charakter nachalny, wprowadza do nerwowego rytmu filmu melodramatyczny ton. Grzeszy banałem też sugestia, jakoby dramat Arona miał się stać początkiem jego odnowy, odnalezieniem właściwej drogi życia. Panie Boyle, toć to survival czystej krwi!
Nie osłabia to jednak w sposób znaczący siły filmu, którego seans jest doświadczeniem w dużym stopniu fizycznym (i nie chodzi tu tylko o - już osławioną - scenę odcinania ręki). Boyle'owi i spółce udało się osiągnąć efekt projekcji-identyfikacji widza z bohaterem. Na dobrą sprawę sytuacja widza kinowego - zakładając idealne uwarunkowania i idealnego widza - jest podobna do położenia Arona. Uwięzieni między dziesiątkami nieznajomych ludzi, wtłoczeni w fotel, bez trudu wczuwamy się w pozycję bohatera, który podobnie jak my jest permanentnie uziemiony.
Nie chcę prawić ''nauk'' i ''prawd', które każdy z filmu Boyle'a może wynieść sam. Nieczuły na Boyle'owską moralistykę wolę delektować się tym, co w kinie lubię najbardziej: emocjami sięgającymi zenitu, zdjęciami przyprawiającymi o szczękopad, bohaterem w sytuacji ekstremalnej i oscarową kreacją. A ten film, cóż, ten film to ma.
7/10
Nie wiesz, w którym kinie możesz obejrzeć film "127 godzin"? Sprawdź repertuar kin w swoim mieście!