Reklama

Dwukrotny laureat Oscara będzie pracował z polskim reżyserem! Co wiemy o ich filmie?

Zdobywca dwóch Oscarów Christopher Hampton gościł na 17. Międzynarodowym Festiwalu Kina Niezależnego OFF CAMERA jako członek jury Konkursu Głównego. W rozmowie z Interią scenarzysta powrócił do swoich najbardziej znanych dzieł. Zdradził także, że pracuje nad kolejnym z uznanym polskim reżyserem.

Urodzony w 1946 roku Christopher Hampton jest brytyjskim dramaturgiem, scenarzystą, reżyserem i tłumaczem. Za swoją pracę otrzymał wiele prestiżowych wyróżnień, między innymi dwa Oscary (za scenariusz adaptowany do "Niebezpiecznych związków" i "Ojca") oraz dwie nagrody Tony (za musicalową adaptację "Bulwaru zachodzącego słońca" Billyego Wildera). W czasie 17. Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego OFF CAMERA był członkiem jury Konkursu Głównego.

W rozmowie z Interią Hampton mówił o swoich wrażeniach z tegorocznego festiwalu. Opowiedział także o kulisach pracy nad swoimi najbardziej znanymi filmami - "Niebezpiecznymi związkami" i "Ojcem". Podzielił się także słowami, które usłyszał od Billy'ego Wildera, gdy ten zobaczył musical na podstawie swojego filmu. 

Reklama

Christopher Hampton o kinie niezależnym i wolności artystycznej

Jakub Izdebski, Interia Film: Podczas 17. edycji festiwalu Mastercard OFF CAMERA byłeś członkiem jury Konkursu Głównego. Jakie ogólne wrażenie zrobiły na tobie prezentowane filmy? 

- Jednym z powodów, dla których lubię być członkiem jury w czasie festiwali, jest możliwość zobaczenia filmów nowych, młodych twórców z różnych krajów. Tutaj zakres był duży, od Europy i Brytanii do Iranu. To głównie debiuty lub drugie filmy. Mieliśmy bardzo żywą dyskusję i z trudem wybraliśmy zwycięzcę. 

Mastercard OFF CAMERA jest festiwalem kina niezależnego. Czym jest kino niezależne dla Ciebie jako autora, który tak długo pracuje w tym przemyśle?

- Kino niezależne było miejscem mojej pracy przez znaczną część mojej kariery. Nakręciłem kilka filmów w Hollywood, ale ostatnio i najczęściej pracowałem w Europie. Nawet nie w Anglii, gdzie przy obecnych nastrojach trudno znaleźć finansowanie dla projektu. Cieszę się, że mogę pracować w Paryżu lub Berlinie.

Czy praca w kinie niezależnym wiąże się dla ciebie jako artysty z większą wolnością?

- Tak, wydaje mi się, że w ostatnich latach wolności artystycznej jest coraz mniej. Gdy byłem młodszy, tworzenie filmów było bardziej nieograniczone. Teraz zwraca się uwagę na wiele aspektów, które niekoniecznie są artystyczne. Koniec końców filmy nie mogą zadowolić wszystkich. Muszą z niego wychodzić indywidualne głosy. Wtedy stają się naprawdę interesujące. Gdy są produktami jednej wrażliwości, a nie zbiorowej. 

To powiedziawszy, teraz łatwiej jest współpracować. Może to przez wiek i wyrobienie się w zawodzie, ale moje wcześniejsze doświadczenia były raczej czarno-białe. W sensie: jeśli nie dostarczyłeś tego, co hollywoodzkie lub brytyjskie studio od ciebie wymagało, łatwo było o zwolnienie. Nigdy nie zaprzątałem sobie tym głowy, ponieważ zawsze wolałem napisać to, co chciałem, a potem rozsądnie porozmawiać z zaangażowanymi stronami. Nigdy nie lubiłem robić znaczących zmian w tekście.

Christopher Hampton: "Niebezpieczne związki" i wyścig z Milošem Formanem

Czy z tego powodu nie chciałeś, by za produkcję "Niebezpiecznych związków" odpowiadała większa wytwórnia? Wybrałeś Lorimar, które było raczej niewielkie. 

- Napisałem sztukę "Niebezpieczne związki" i wielkie wytwórnie składały mi oferty, ale wolałem zachować kontrolę. Studio Lorimar zaproponowało, żebym został koproducentem. Miałem wpływ na wybór obsady i reżysera. Dlatego wybrałem właśnie ich. To był prawdziwy cud, ponieważ w tym samym czasie Miloš Forman pracował nad swoją adaptacją "Niebezpiecznych związków", o czym nie mieliśmy na początku pojęcia. Myślę, że w takich warunkach wszystkie wielkie wytwórnie, które złożyły nam oferty, zaraz wycofałyby je. Lorimar było jednak dosyć uparte i obiecało nam, że nasz film trafi do kin pierwszy, mimo że sama wytwórnia wtedy tonęła. Zbankrutowali w czasie zdjęć, ale to inna historia. To był szczęśliwy wybór. Gdybym zdecydował się na kogoś innego, film mógłby nie powstać. 

Dużo czasu zajęło też znalezienie reżysera. 

- Rozmawiałem z wieloma reżyserami, znanymi i dobrymi, ale wielu z nich było przyjaciółmi Miloša. Ciągle sugerowałem Stephena Frearsa. W odpowiedzi słyszałem, że to dobry reżyser, ale nigdy nie nakręcił dramatu kostiumowego. A ja właśnie dlatego chciałem jego. Chciałem kogoś, kto mógł być nieudolny i nie obchodziłyby go tradycje. Chciałem zrobić nowy rodzaj filmu kostiumowego. W końcu zabrakło im alternatyw, więc spotkali się z nim i stwierdzili, że zaryzykują. 

I stworzyli arcydzieło. 

- Takie rzeczy dzieją się zupełnie przypadkowo. Mówiliśmy wcześniej o wtrącaniu się w pracę. W przypadku "Niebezpiecznych związków" wszystko działo się tak szybko. Znowu, z powodu Miloša. Nie było czasu na wtrącanie się, a studio nie mogło przesłać swoich uwag. To był niewielki budżet jak na film dużej wytwórni, ponieważ gdy Lorimar zbankrutował, projekt przejęli Warner Bros. Jednak to wciąż była mała rzecz, powstająca po drugiej stronie Atlantyku. I nikt, ale to nikt nas nie niepokoił, więc mogliśmy nakręcić taki film, jaki chcieliśmy. 

Jako scenarzysta adaptowałeś książki i sztuki na filmy, a także filmy na sztuki teatralne, jak w przypadku "Bulwaru zachodzącego słońca". Jakie jest największe wyzwanie podczas przenoszenia tej samej historii z jednego medium do drugiego?

- Widzę siebie jako tłumacza. To mój pierwszy zawód. Szybko zacząłem przekładać sztuki teatralne na angielski, gdy inni dramatopisarze jeszcze tego nie robili. Kiedyś, gdy angielski teatr chciał wystawić Czechowa albo Ibsena, używali tego samego tłumaczenia, którego autorem zwykle nie był dramaturg. Gdy byłem bardzo młody, przełożyłem niektórych klasyków na angielski. Gdy zacząłem adaptować z jednego medium do drugiego, także postrzegałem to jako tłumaczenie. 

Podobnie było z przepisaniem "Bulwaru zachodzącego słońca" jako musicalu. Jak z jednego języka na drugi. Nad tym pracowałem z Donem Blackiem. Billy Wilder był bardzo zainteresowany naszym projektem i przyjechał go zobaczyć do Londynu. Było nam bardzo miło, gdy po zakończeniu spektaklu powiedział nam: "Chłopcy, jesteście naprawdę mądrzy. Nic nie zmieniliście". Dla niego było to wierne z jego oryginalnymi pomysłami. Czasem adaptujesz powieść i będziesz zainteresowany tylko jednym wątkiem albo będziesz podchodził swobodnie do całości. Jednak jeśli obcujesz z arcydziełem, chcesz pozostać mu tak wierny, jak to tylko możliwe.

Christopher Hampton o współpracy z Florianem Zellerem przy "Ojcu" i "Synu"

Adaptowałeś także niektóre dzieła razem z ich twórcami, między innymi "Ojca" i "Syna" Florianem Zellerem.

- Jeśli chodzi o Floriana, będąc w Paryżu, poszedłem do teatru na "Ojca" i byłem zachwycony. Uważam, że to nadzwyczajna sztuka. Spytałem, czy mogę ją przetłumaczyć. Zaczęliśmy wtedy całkiem długą podróż, ponieważ angielskie teatry niechętnie wystawiają zagraniczne dzieła. Najpierw była sala na sto miejsc, poza Londynem. Sztuka została bardzo dobrze przyjęta, więc stopniowo zbliżaliśmy się do centrum, trafiliśmy na West End, a później Broadway. W tym czasie zaprzyjaźniłem się z Florianem. Gdy zdecydował, że chce nakręcić film na podstawie "Ojca", poprosił, bym mu pomógł. Wszystko wyszło od pomysłu, by nie wyglądało to, jak zaadaptowana sztuka teatralna. By było to doświadczenie kinowe. Na tym się skupiliśmy.

W jaki sposób procowaliście nad wspólnym scenariuszem?

- To był niecodzienny proces. On napisał pierwszy draft scenariusza po francusku i mi go przesłał. Ja napisałem swój po angielsku, który był tłumaczeniem, ale zmieniał i dodawał też kilka kwestii. Wtedy on napisał trzeci draft po francusku, ja czwarty po angielsku, i dopiero wtedy spotkaliśmy się na kilka dni w Paryżu, żeby omówić ostateczną wersję scenariusza. I właśnie według niej nakręcono film. Nie mieliśmy, po raz kolejny, pokaźnych środków. Cały film zrealizowano za 5 milionów dolarów w 25 dni. Musieliśmy być bardzo wydajni. Na szczęście Zeller okazał się wspaniałym reżyserem. To był jego pierwszy film, więc nikt nie mógł tego przewidzieć.

Pracowaliście w ten sam sposób przy "Synu"?

- Nie, tego scenariusza miałem w ogóle nie pisać. Moim zadaniem było tylko przetłumaczenie go. Zeller przesłał mi scenariusz i rozmawialiśmy o nim. Uważałem, że jest o 20 stron za długi. Powiedziałem mu o tym, a Florian w końcu spytał, czy nie mógłbym ponownie z nim pracować. Czułem, że pomagam tylko nadać kształt scenariuszowi "Syna", ale nie jestem jego współautorem. Niemniej byłem szczęśliwy, gdy Florian poprosił, bym przez cały okres zdjęć był na planie i pracował z nim blisko, podobnie jak przy "Ojcu". Oba te doświadczenia były dla mnie bardzo dobre.

Planujecie kolejną współpracę?

- Ostatnio rozmawialiśmy o realizacji filmu, który nie jest oparty na jego sztuce. To będzie nowa historia. Mamy kilka pomysłów. Florian mieszka teraz w Los Angeles, więc współpraca nie jest już tak prosta, jak wcześniej. Mamy nadzieję spotkać się w tym roku i znaleźć temat na nowy film. 

Zostając przy nowych projektach, pracujesz także nad jednym z polskim reżyserem.

- Tak, z Janem Komasą. To będzie film o kompozytorze Dmitriju Szostakowiczu, który powstaje dla niemieckiej wytwórni. Bardzo dobrze pracowało mi się z Komasą. Jesteśmy na etapie zbierania funduszy. Liczę, że film zostanie nakręcony w następnym roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mastercard OFF CAMERA 2024
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy