Mastercard OFF CAMERA. Mateusz Banasiuk: "Miałem w sobie głód grania" [WYWIAD]
Prawie dziesięć lat temu Mateusz Banasiuk odebrał nagrodę na festiwalu OFF CAMERA. W rozmowie z Interią wrócił wspomnieniami do tamtej chwili. Opowiedział również o tym, jak rozwinęła się jego kariera, o sukcesie "Furiozy" oraz współpracy na planie ze swoją życiową partnerką, Magdaleną Boczarską.
Aleksandra Kalita, Interia: Rozmawiamy podczas szesnastej edycji Mastercard OFF CAMERA. Prawie dziesięć lat temu podczas festiwalu odbierałeś nagrodę za najlepszą rolę męską w filmie "Płynące wieżowce". Czy wtedy na scenie spodziewałeś się, że twoja kariera się tak potoczy?
Mateusz Banasiuk: Moja kariera to górki i dołki. To nie jest tak, że zawsze było super i miałem fantastyczne propozycje, tylko były różne momenty w mojej karierze zawodowej. Ale wtedy, gdy odbierałem tę nagrodę miałem wrażenie, że teraz już będzie pięknie i propozycje będą się sypać jak z rękawa. Dlatego też, że film "Płynące wieżowce" zwrócił na siebie uwagę nie tylko publiczności, ale również całego świata filmowego, krytyków, całej naszej branży. No i nagroda na OFF CAMERA, to było dla mnie coś wyjątkowego, dlatego że jury było międzynarodowe. To byli całkowicie niezależni ludzie, którzy nie znali naszego polskiego środowiska filmowego, więc po prostu obejrzeli film i dali nagrodę tak jak czuli, bez żadnych uprzedzeń, bez jakiś sympatii albo antypatii, co mam wrażenie się czasem dzieje u nas, jeśli chodzi o przyznawanie różnych nagród. Ciągle ta nagroda jest u mnie na najwyższej półce na moim regale razem z innymi nagrodami, które się po drodze pojawiły.
- Ale wiesz, ja po "Płynących wieżowcach" przez kilka lat nie zagrałem w żadnym filmie, więc to był dla mnie trudny moment. Dopiero film "Furioza" Cypriana Olenckiego spowodował, że wróciłem na wielki ekran. Pamiętam, jaki miałem w sobie głód grania i jak bardzo zależało mi, żeby coś takiego zrobić. Kiedy dostałem do przeczytania scenariusz "Furiozy", to przez całą noc nie mogłem zasnąć. Bałem się, że to spowoduje, że przyjdę trochę zdenerwowany na casting. Ale Cyprian potraktował mnie bardzo fajnie i miałem czas, żeby spróbować sobie na różne sposoby sceny. Pamiętam, kiedy się z nim spotkałem w jego pracowni, usiadłem naprzeciwko Cypriana oraz naszego producenta, i powiedzieli mi: "chcielibyśmy, żebyś zagrał w naszym filmie". Wtedy poczułem się fantastycznie. To jest coś takiego w życiu aktora na co się bardzo czeka. Zwłaszcza kiedy pojawia się to po wielu latach różnych niepowodzeń, gdy nieraz było o krok od dostania głównej roli. Zeszły rok był dla mnie fantastyczny, ponieważ zagrałem w sześciu filmach fabularnych. Cztery główne role i dwie też bardzo znaczące, więc coś się odblokowało.
Wróćmy teraz na chwilę do samego początku. Jak to się stało, że wybrałeś aktorstwo?
- Ja bym raczej powiedział, że to aktorstwo mnie dopadło. Byłem wiecznie pytany, czy zostanę aktorem jak mój tata i nie chciałem o tym myśleć. Oczywiście, działałem około aktorsko. Występowałem w musicalach, tańczyłem, śpiewałem, występowałem na scenie... Ale nie myślałem o tym jako o mojej przyszłej ścieżce zawodowej. O czymś dzięki czemu będę zarabiał, utrzymywał się i będę miał całkiem miłe życie, oczywiście zapominając tutaj o różnych niepowodzeniach, które się pojawiały i o różnych trudnych momentach, które też towarzyszą mi w życiu zawodowym.
- Jednak jakoś się udało. Coś, co na początku było moją zajawką młodzieńczą, teraz jest moją pracą i traktuję to dużo bardziej poważnie. Wydaje mi się nawet, że dużo bardziej się teraz przykładam niż kiedyś. Pamiętam, jak w akademii teatralnej szedłem na jakiś casting i moi koledzy mówili: "o przyszedł Banasiuk to już chyba wygrałem". Rzeczywiście jakoś to bardziej na luzie traktowałem w szkole teatralnej i wszystko mi łatwiej przychodziło. Teraz dużo bardziej poważniej podchodzę do moich zadań. Podczas wieczoru inaugurującego festiwal miałem okazję wysłuchać rozmowy z panem Malkovichem. I on powiedział, że u niego jest podobnie - teraz się bardziej przykłada do zadań aktorskich, chyba również więcej pracuje i jest bardziej sumienny. To chyba pojawia się z czasem, taka świadomość i dojrzałość. Ale luz też jest w tym niezbędny.
Wspominałeś o górkach i dołkach w zawodzie aktora. W ostatnich latach pandemia pokazała nam, że tak naprawdę nikt nie jest bezpieczny w swoim zawodzie. Czy podczas tych gorszych chwil miałeś myśli, że może aktorstwo to jednak nie jest to i warto rozglądnąć się za czymś innym?
- Jedyne chwile kiedy myślę, że aktorstwo to nie jest to, to są takie castingi, podczas których z różnych powodów mi gorzej pójdzie. Casting to taka absurdalna sytuacja, gdzie dostajemy często kilka stron tekstu, jesteśmy w pomieszczeniu, które nie ma w ogóle charakteru projektu, w którym mamy brać udział. Do tego dostajemy często partnera, z którym często wcześniej nie mieliśmy do czynienia i musimy zagrać z nim miłosną scenę, zbudować relację tu i teraz. Czasami możesz mieć gorszy dzień, dziecko cię zdenerwowało, spóźniłeś się na autobus - mogło stać się wiele rzeczy, które cię rozkojarzyły. A na castingu liczy się tu i teraz. Jeżeli ci źle pójdzie, to potem sobie to wyrzucasz. Różne gorzkie myśli przychodzą wtedy do głowy.
- Kiedy miałem okres, w którym nie grałem w filmach, to bardzo dużo grałem w serialach i w teatrach, więc fajnie przeczekałem ten gorszy okres. Ale dalej marzyłem, żeby grać w filmach. Bardzo zależało mi, żeby wrócić na plan filmowy. Cieszę się, że teraz tak dużo się dzieje. Za chwile będę leciał do Chorwacji na plan, więc cieszę się, że sytuacja się odwróciła.
Co dla ciebie jest najważniejsze w aktorstwie?
- Trudno powiedzieć, co jest najważniejsze, bo to jest składowa wielu rzeczy. Ważne są dla mnie emocje, prawda, którą mam do przekazania. Ale wiesz, ja też po prostu realizuje cele, które są w scenariuszu. Pamiętam miałem taką panią profesor w szkole, Elżbietę Słobodę, która uczyła nas metody z Actors Studio. Mówiła nam o różnych celach, które mamy do załatwienia oraz o supercelu. Supercel to taka generalna, najważniejsza rzecz, do której się dąży w opowiadanej historii. Ale są też małe cele. Np. w konkretnej scenie masz kogoś przekupić, rozśmieszyć, czegoś się dowiedzieć - to jest taki mały cel. Ale generalnie w historii dąży się do jakiejś puenty, jest punkt kulminacyjny. Chodzi też o to, żeby to jak najbardziej wiarygodnie przedstawić. Przepuścić przez siebie, przez swoje emocje i osobowość. Ale też ja za każdym razem szukam od nowa i zależy mi, żeby moja praca nie była powielaniem schematów wypracowanych przy wcześniejszych projektach. Staram się, żeby każda moja rola była inna. Wydaje mi się, że to jest uczciwe podejście do twórców, z którymi pracuję.
- Plan filmowy to jest za każdym razem inny zestaw ludzki, inny materiał i inne miejsca. To powoduje, że ja też się muszę zmienić. Ty w różnych okolicznościach też się zachowujesz trochę inaczej. Samo miejsce ma na nas wpływ. Inaczej będziesz się zachowywała np. w opuszczonym starym szpitalu psychiatrycznym, a inaczej będziesz się czuła na placu zabaw czy w swojej szkole podstawowej. Różne miejsca, przedmioty przywołują w nas wspomnienia i o to chodzi, żeby aktor miał na tyle otwartą głowę, żeby z tego czerpał i miało to wpływ na jego zachowanie oraz na jego role. Są tacy koledzy, którzy wymyślają sobie coś wcześniej w domu i próbują to realizować na planie. A ja tak nie mam. Oczywiście, muszę mieć wszystko przemyślane, ale jednocześnie być czujnym na to, co się dzieje dookoła i na to, co mi proponują partnerzy.
Jest jakiś projekt, może konkretny gatunek filmowy, w którym chciałbyś się sprawdzić?
- Ja lubię różnorodność. Czekam na kolejne wyzwania. Podoba mi się, ze każdy projekt, w którym biorę udział jest kompletnie inny. Teraz będę robił historię wojenną. Byłem niedawno na przymiarkach, będę miał fantastyczny mundur bojowy. Brałem udział w komediach romantycznych, kinie sensacyjnym, w dramatach. To jest bardzo fajne w tym zawodzie, że jest w nim różnorodność.
Czym jest dla ciebie kino niezależne?
- Dla mnie kino niezależne jest bardzo ważne. Lubię niezależne myślenie oraz odrębność, co nie zawsze jest łatwe uzyskać w naszej branży. Tutaj reżyser jest bardzo zależny od swojego producenta, producent od budżetu czy od okoliczności, w których jesteśmy. Pamiętam, jak wygląda ta walka twórców o jak największą niezależność i wolność wypowiedzi. Grałem w takich filmach, tych bardziej ambitnych, i często słyszałem, że jestem mało komercyjny. Po czym pojawiły się komedia romantyczne, które okazały się ogromnymi sukcesami nie tylko w Polsce, ale również za granicą. A niedawno zagrałem w "Listach do M.", które miały największy boxoffice zeszłego roku. Lubię udowadniać i pokazywać, że każdy pogląd, który pojawia się na mój temat nie jest do końca prawdziwy.
Wspomniałeś teraz o tych projektach komercyjnych, a wcześniej o serialach, w których występowałeś. Grając w popularnych produkcjach nie obawiasz się zaszufladkowania?
- Od początku w szkole teatralnej mówili nam, żeby robić wszystko wbrew warunkom. Jak jest jakaś piękna dziewczyna, to niech gra czarownice itp. Ale w życiu tak nie jest. Bardzo korzystamy z tego, jakimi jesteśmy. I to jest zrozumiałe, bo dzisiaj filmy mają być coraz bardziej prawdziwe, wiarygodne. Więc nasz temperament czy osobowość przechodzą na drugą stronę ekranu. Nie ma co z tym walczyć, trzeba się z tym pogodzić. Ja nie jestem Erykiem Lubosem, Sebastianem Stankiewiczem, Piotrkiem Stramowskim czy Bartkiem Gelnerem. Ja jestem Mateuszem Banasiukiem ze swoją osobowością, temperamentem, uśmiechem i ze swoją energię. Wierzę w to, że znajdą się twórcy, którzy tę moją energię będę chcieli wykorzystać w swoim przedsięwzięciu.
- Więc z jednej strony człowiek szuka innych dróg i nie chce być kojarzony z rolą, którą grał przez lata. A z drugiej nie można też tak od tego uciekać. Ja po latach zrezygnowałem z bardzo popularnego serialu, w którym grałem. To jest zawsze ryzykowna decyzja, bo jednak jest to taka ciepła posadka. Jest fajnie, lubisz się z ekipą, znasz materiał, bardzo dobrze ci się tam gra, zarabiasz regularnie pieniądze i traktujesz to na luzie. Ale ja potrzebowałem jakiejś zmiany. Poczułem w pewnym momencie, że tu się już nic nie zmienia. A potrzebowałem coś zmienić, żeby pójść do przodu. Wyszło mi to na plus, ale nie z każdym tak jest. Mam kolegów, którzy poodchodzili z seriali, a potem długo nie mogli znaleźć pracy.
Czy jest może jakaś rola albo projekt, którego byś się nie podjął?
- Jest mnóstwo rzeczy, których bym nie zrobił. O czym świadczy też ilość rzeczy, które odrzucam po drodze. Jest tego mnóstwo, ale nie do końca chcę zdradzać, dlaczego je odrzucam. Na pewno nie jest to kwestia braku odwagi albo obawy, że nie jestem na coś przygotowany..
- Są rzeczy, których bym nie zrobił. To zwykle jest kilka czynników, które powodują, że danej propozycji nie przyjmuję. Czasami jest to kwestia braku czasu. Czasami scenariusz mi się nie podoba, to wtedy nie ma się co angażować w taki projekt. Bo ja się naprawdę bardzo angażuję w moją pracę. Przygotowuję się, myślę o tym, wkładam dużo serca, swojej energii i czasu, który mógłbym poświęcić np. swojemu synkowi. Więc staram się odpowiednio dobierać rzeczy, które robię.
Trwają właśnie prace nad drugą częścią "Różyczki". Po raz pierwszy miałeś okazję spotkać się na planie ze swoją partnerką, Magdaleną Boczarską. Jak gra się z tak bliską osobą?
- Rzeczywiście, jeszcze w tym roku będziecie mogli nas zobaczyć w "Różyczce". Znałem pierwszą część zanim jeszcze poznałem "Magdę". Bardzo lubię ten film. Jest głęboki, mądry i fantastycznie zagrany. Nie miałem pojęcia, że kiedyś zagramy razem, a właściwie obok siebie, bo nasze wątki się przeplatają. To było dla mnie mega nowe doświadczenie. Czułem, że jest to dla Magdy bardzo ważny projekt, z którym jest związana od wielu lat. Że reżyser Jan Kidawa-Błoński, jest naprawdę ważną osobą w jej życiu. I ja wszedłem w ten świat. Na szczęście zostałem przez wszystkich ciepło przyjęty i czułem tam prawdziwą filmową atmosferę. To był naprawdę doskonały plan filmowy.
- Ciekawie było obserwować Magdę w pracy. Jej skupienie, to jak się przygotowuje. To jak nam się razem pracowało, bardzo zależało od relacji między naszymi bohaterami. Bo zupełnie inaczej byłoby gdybyśmy mieli jakiś miłosny wątek do zagrania. A inaczej było tworzyć relację, w której ona jest moją szefową, a ja jej podwładnym. To są zupełnie inne relacje niż te, które mamy na co dzień. Było to dla mnie zupełnie odmienne doświadczenie, ale na pewno wzbogacające.
Ostatnie lata pokazały, że filmowy "Zachód" jest na wyciągnięcie ręki. Z jednej strony mamy sukcesy np. Pawła Pawlikowskiego, a z drugiej Piotr Adamczyk dołączył do Marvela, Marcin Dorociński zagra w "Mission: Impossible", czyli produkcjach typowo blockbusterowych. Czy marzy ci się rola w takim kinie superbohaterskim, produkcjach wysoko budżetowych, których jednak ani w Polsce, ani w Europie się nie tworzy?
- Czekam na to, żeby i u na się takie kino tworzyło. Jest na to szansa, bo mamy fantastycznych twórców. Ale nawet mój tata zagrał w międzynarodowym serialu. Nagrywałem go na castingu i zagrał w amerykańskiej produkcji. Więc jest to możliwe. Nie jest to dla mnie jednak cel nadrzędny. Skupiam się na tym, co mam teraz i fantastycznie idzie mi w Polsce. Gram w filmach, które również bardzo podobają się za granicą. Również dzięki portalom streamingowym. Te moje filmy gdzieś zaistniały w świecie. Oczywiście, to nie są tak duże produkcje jak "Mission: Impossible" i marzyłbym, żeby w czymś takim wystąpić, bo to musi być coś niesamowitego.
- Ja ogromną satysfakcję czerpię z tego, co robię tutaj. Chociażby "Furioza", która tak zaskoczyła świat. Widziałem na mediach społecznościowych, że w Brazylii można było kupić nielegalnie koszulki z logo naszego filmu, co mnie bardzo rozbawiło. Mój film "Miłość do kwadratu" bił rekordy popularności na świecie. Jak niedawno przechadzałem się po ulicach Madrytu, to zatrzymała mnie grupka Hiszpanów i zapytała, czy ja nie jestem przypadkiem popularnym aktorem z Polski. To są jednak jednostkowe sytuacje i ja nie jestem popularny za granicą. Jednak takie drobne sytuacje albo wiadomości, które dostaję od fanów np. z Ameryki Południowej, to jest coś, czego się nie spodziewałem i jest to dla mnie miła nagroda za wkład, który daję do produkcji. Ale tak naprawdę niewiele z tego nie wynika. Nie przekłada się to na to, że mam jakieś propozycje w amerykańskich filmach. I nic nie szkodzi, dalej działam na własnym podwórku.