"Na pewno wokół aktorstwa istnieje aura czegoś wyjątkowego, która wynika z tego, że to jest specyficzne zajęcie i mało kto ma z nim na co dzień kontakt. Druga rzecz to otoczka, jaką media wokół tego budują. Zwłaszcza w kontekście wielkich, amerykańskich aktorów metodycznych. Gdy w świat idzie informacja, że ktoś szykując się do roli siedział dwa tygodnie w lesie, to prasa zaczyna o tym pisać, a ludzie potem myślą, że nasza praca wygląda tak za każdym razem. Nie do końca tak to działa" - mówi Hubert Miłkowski, jeden z najciekawszych polskich aktorów młodego pokolenia, znany z filmów "Hiacynt" i "Braty" oraz seriali "W głębi lasu" i "Kruk. Czorny woron nie śpi".
Na ekrany kin 21 kwietnia wchodzi film "Braty", pierwsza polska produkcja tak silnie osadzona w świecie deskorolki, z Hubertem Miłkowskim w roli głównej. W wywiadzie dla Interii aktor opowiada o podejściu do zawodu, swoich początkach, tematach dotyczących dorastania i polskim kinie artystycznym.
Mateusz Demski: Jak wyglądały twoje początki z "Bratami"?
Hubert Miłkowski: - Miałem specyficzną sytuację z wchodzeniem w ten film. Dołączyłem do obsady w ostatniej chwili. Nie ma co o tym dużo gadać, ale w skrócie wyglądało to tak, że castingowałem się "Bratów" pół roku wcześniej. Nie poszło mi na castingu, ale po kilku zawirowaniach wokół produkcji, reżyser Marcin Filipowicz postanowił z ekipą powtórzyć casting. Przypomniałem im się, zaprosili mnie jeszcze raz i wtedy się do mnie przekonali. Tylko że to było 13 dni przed rozpoczęciem zdjęć. Na ostatnią chwilę. Pamiętam, jak jadąc samochodem z Warszawy do Łodzi, między Czarkiem Łukasiewiczem a Sebą Delą, czytaliśmy na głos scenariusz, żebym się z nim oswoił. Tego samego dnia mieliśmy w Łodzi spotkanie z Piotrem Dabovem, szefem firmy deskorolkowej Pogo3012.
No właśnie, musiałeś chyba trochę liznąć skateboardingu. "Braty" to pierwszy polski film tak silnie osadzony w świecie deskorolki.
- Piotrek znalazł mi w Warszawie instruktora, Mateusza "Kaszkieta" Kałużnego. Wiadomo, że w 13 dni cudów się nie zrobi. Można codziennie czytać scenariusz, gadać o filmie i chodzić na skatepark. Kumpel podpowiedział mi, że fajne miejsce do jeżdżenia jest przy stacji metra Dworzec Gdański. Ale to jest mało czasu na przygotowania. Deska to trudna rzecz. Nawet jak się przez tych kilkanaście dni człowiek czegoś nauczy, to jest to na tyle sztywne, że trudno później zamaskować braki na ekranie. Próbowałem przynajmniej poznać środowisko skaterów i zaskoczyło mnie, jak piekielnie otwarci są to ludzie. Przychodzisz na skatepark, mówisz "siema", jeździsz sobie z nimi i jest spoko. Byłem zdecydowanie za stary jak na mój skill. 11-letnie dzieciaki robiły dużo lepsze rzeczy ode mnie. Ale jak w końcu coś mi wyszło, to się z dumą odwracałem i dostawałem okejki od innych.
Marcin Filipowicz mówił mi kiedyś, że jak się szuka młodych aktorów do takich ról, to człowiek odbija się od szkół filmowych, gdzie studenci brali lekcję jeździectwa, szermierki, tańca i śpiewu. Ale nikt nie potrafi grać w kosza albo jeździć na desce.
- Ja nie umiem akurat ani śpiewać, ani jeździć konno. Jakoś tam tańczę, lubiłem szermierkę. Rozumiem z czego bierze się gorycz Marcina, choć uważam, że w szkole powinni aktora nauczyć przede wszystkim "aktorzenia". Inaczej program musiałby zawierać wszystko. Kiedy potrzebujesz nauczyć się jakichś umiejętności w ramach tego, że jesteś aktorem, to się po prostu osobno ich uczysz. W amerykańskich warunkach, aktor miałby pół roku albo rok na to, żeby chodzić na skaterpark i tam szlifować jazdę na desce.
A więc w twoim zawodzie chodzi o "aktorzenie", udawanie. Powiedziałeś kiedyś w jednym z wywiadów, że aktorstwo to po prostu rzemiosło. Nie misja, nie posłannictwo.
- Zdecydowanie jestem wrogiem szamaństwa. Na pewno wokół aktorstwa istnieje aura czegoś wyjątkowego, która wynika z tego, że to jest specyficzne zajęcie i mało kto ma z nim na co dzień kontakt. Wyobraźnia pracuje. Ludzie pytają mnie: "Jak ty to robisz, że jednego dnia wcielasz się w taką postać, a drugiego w taką?". Myślę, że to jest prostsze niż się wydaje. Druga rzecz to otoczka, jaką media wokół tego budują. Zwłaszcza w kontekście wielkich, amerykańskich aktorów metodycznych. Gdy w świat idzie informacja, że ktoś szykując się do roli siedział dwa tygodnie w lesie, to prasa zaczyna o tym pisać, a ludzie potem myślą, że nasza praca wygląda tak za każdym razem. Nie do końca tak to działa.
Jeremy Strong, który w serialu "Sukcesja" gra Kendalla Roya, uprawia coś na kształt wspomnianego przez ciebie "szamaństwa". Podobno za każdym razem, wzorem Daniela Day-Lewisa, próbuje zespolić się z postacią. Krążą legendy, że podprowadza kostiumy z garderoby, by być swoim bohaterem też poza planem.
- A z drugiej strony Brian Cox, który w tym samym serialu gra Logana Roya, śmieje się z tego i mówi, że wyznaje stare anglosaskie aktorstwo. Nie improwizuje na planie, tylko jedzie kwestie ze scenariusza jeden do jednego. Nie jestem może tak konserwatywny, bo lubię improwizację i uważam, że wiele da się z tego uzyskać, natomiast samego aktorstwa nie romantyzuję. Najfajniejszym doświadczeniem z planu, jakie miałem, była moja praca przy "Hiacyncie" z Tomkiem Ziętkiem. Pracując nad rolą Tomek głównie... czytał scenariusz. Dużo razy i miał do niego dużo pytań. Potem przychodził na każdą próbę ze stertą pomysłów. Od tamtego spotkania pracuję w podobny sposób. Pierwsze założenie to czytanie scenariusza - codziennie, grzebanie się w nim.
A jak u ciebie było z aktorstwem? To jest coś, co wyniosłeś z domu?
- Nie mam spektakularnej historii. To jest trochę tak, że jak teraz o tym myślę i po czasie to analizuję, zaczynam widzieć jakieś znaki. Dużo filmów oglądałem. Mimo że rodzice nie byli filmowymi świrami, to często zabierali mnie do kina. Kiedy miałem 3 lata, to wysiedziałem w kinie całego "Władcę pierścieni". Potem zbierałem kasety i płyty. "Potwory i spółka" miałem obejrzane z 90 razy. Ostatnio znalazłem w rodzinnym dom stare wydania "Star Warsów". Potem to się rozkręcało, włącznie z licealnym snobizmem. Kumple mieli obejrzanego Antonioniego i Felliniego, to też musiałem nadrobić. A jeśli chodzi o sam pomysł, żeby pójść na aktorstwo, to bardzo długo go nie miałem. Pod koniec drugiego liceum to się pojawiło.
Był jakiś przełomowy moment?
- U mnie w liceum Czackiego odbywa się duży festiwal teatralny. Każda klasa wystawia swoją sztukę, niektóre przygotowują się do tego trzy miesiące. Tak się złożyło, że mój kumpel, dziś reżyser teatralny po debiucie, robił tam spektakl. To był adaptacja współczesnego dramatu "W imię ojca i syna" autorstwa Szymona Bogacza, który otrzymał wtedy nominację do Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Historia dotyczy młodego mężczyzny, któremu umiera ojciec, a który nie miał z nim kontaktu odkąd wyprowadził się z domu. Mniej więcej w co drugiej scenie, bohater spotyka ojca, co jest utrzymane w komediowo-odrealnionej konwencji. Pomiędzy pojawia się klasyczny motyw powrotu do rodzinnego domu.
I to było twoje pierwsze doświadczenie aktorskie?
- Tak. Wcześniej, siedem dni w tygodniu, trenowałem sporty walki. Jeździłem na zawody, mistrzostwa Europy i Polski. Koło drugiej klasy liceum przestałem i to był moment, w którym szukałem nowej zajawki. Bardzo wkręciłem się w ten spektakl. Dostaliśmy nagrody, zrobiliśmy z nim tournee. Wtedy pierwszy raz ludzie zaczęli mi sugerować, że powinienem zdawać na aktorstwo. Pochodziłem na jakieś warsztaty, castingi, przewinąłem się przez agencję i siłą rozpędu, za pierwszym razem, dostałem się do szkoły.
A sport ci w tym pomógł? Aktorstwo też jest ściśle związane z ciałem, z ruchem.
- Na pewno. Dobrze czuję się w swojej skórze i z tym, że mogę używać ciała jako narzędzia ekspresji. Zawsze, gdy przygotowuję jakąś rolę, zwracam uwagę na to, jak moja postać się porusza, jak w danej sytuacji układa się jej ciało. Czasem robię to świadomie, a czasem nie. Kiedy po długim czasie oglądałem "Braty", to była to jedna z rzeczy, które mi się w mojej roli podobały. Na co dzień poruszam się kompletnie inaczej niż ekranowy Filip. Poza tym sport nauczył mnie dyscypliny i rutyny. Na zajęciach aktorskich nie miałem problemu z tym, żeby wstać rano, pójść na ósmą na zajęcia i przygotować się z tekstem. Czasem się śmieję, że nad rolami pracuję w trybie sportowym. Przygotowuję się na sto procent. A jak jestem już w okresie zdjęciowym, to jestem po prostu skoncentrowany, dużo jem i się wysypiam.
Ciekawe, że ty już dużo grałeś jak byłeś na studiach.
- Nadal jestem studentem. Równolegle studiowałem i robiłem projekty, co momentami było dosyć męczące. Pierwszą większą rolę, do której się przygotowywałem, dostałem w serialu "W głębi lasu". Casting odbywał się, jak byłem na pierwszym roku szkoły teatralnej. Drugi rok był spokojniejszy, w wakacje były przesłuchania do "Bratów". A potem, od listopada, weszliśmy w zdjęcia do "Hiacynta". Dalej już jakoś poszło. Trochę pochodziłem na castingi, trochę osób obejrzało to, w czym grałem i zaczęli mnie zapraszać.
"W głębi lasu" powstało na podstawie bestsellerowej powieści Harlana Cobena. A ja gdzieś wyczytałem, że ty prywatnie nie przepadasz za kryminałami.
- W Polsce robi się seriali kryminalnych na potęgę. Mamy jakiegoś świra na tym punkcie, a inna nisza nie istnieje. Polski aktor nie utrzyma się z grania w mniej lub bardziej offowych filmach. Trzeba grać w tym, co jest, a najwięcej jest kryminałów. Nie bez powodu po "W głębi lasu" przyszedł "Hiacynt", "Kruk" i "Pajęczyna". Z przyjemnością zagrałbym w porządnym obyczajowym serialu. Nie mówiąc już o komedii. Mówię tu o komedii spod dobrego znaku, pełnej ciepła i czułości, jak choćby "Debiutanci" Mike’a Millsa.
"Hiacynt", choć niewątpliwie był trzymającym w napięciu kryminałem, osadzony był w konkretnym kontekście. Tytułowa akcja "Hiacynt" była operacją przeprowadzoną przez milicję w latach 1985-1987, której ofiarą padli homoseksualni mężczyźni. Masowe zatrzymania prześladowania. Tomek Ziętek mówił mi, że finał prac nad filmem zbiegł się z zatrzymaniem Margot i protestom przeciw nagonce rządu na osoby LGBT+. Dla ciebie, jako aktora, taka rola to jest forma zabrania głosu w sprawie?
- Daje pełną wolność aktorom do nieutożsamiania się ze sprawą. Ja tak nie mam. Chciałbym robić projekty, które mnie obchodzą i na tematy, w których mam potrzebę zabrać głos. Jeśli poświęcam na coś kilka miesięcy życia, włącznie z przygotowaniami, to wolałbym czuć, że robię to po coś. W przypadku "Hiacynta" bardzo mocno czułem ten aspekt wypowiedzi. Grałem młodego, prześladowanego chłopaka, homoseksualistę, a dookoła trwały protesty ludzi queerowych. Kiedy kręciliśmy ten film, obok odbywały się marsze i kilka razy, między zdjęciami, sam na nie chodziłem. Dużo rzeczy w kontekście sytuacji społeczno-politycznej w Polsce, nałożyło się wtedy na siebie. Kwestia osób LGBT+ czy praw kobiet, z którym jest jeszcze wiele w tym kraju do zrobienia. A to wszystko dotyka moich najbliższych. To jest ciekawy temat na dłuższą dyskusję. Piszę obecnie magisterkę na temat reprezentacji w kinie. W Polsce to specyficzna dyskusja. Narzeka się na przykład na odsetek czarnych osób w filmach, bo mamy zhomogenizowane społeczeństwo i wydaje się nam, że to jakaś przesada.
W polskim kinie mamy zresztą niedobór wielu reprezentacji. Nawet młodego pokolenia, nastoletnich ludzi, o których opowiadacie w "Bratach".
- U nas faktyczne jest tak, że większość ról, które możesz zagrać jako młody aktor, dotyczy grupek młodych ludzi, które przewijają się gdzieś na drugim planie. Naprawdę mało jest u nas kina coming-of-age. Nie mamy polskiego Xaviera Dolana, dwudziestoparoletniego reżysera, który mówiłby o swoich problemach. Pod tym kątem jaram się na "Braty", bo wpisują się one w gatunek nieeksploatowany w Polsce. Marcin zawsze robił filmy o młodych ludziach, więc jest to naturalne, że jego debiut pełnometrażowy też opowiada o dorastaniu.
Film krążą wokół różnych tematów dotyczących dorastania.
- Deskorolka jest w nim tylko tłem środowiskowym. To film o dosyć nieudanym przeżywaniu żałoby. Dwaj bracia, pokazani w tej historii, dorastają w obliczu śmierci matki. Problem polega na tym, że ich ojciec nie dorósł do roli ojciec. Filip, młodszy brat próbuje dorosnąć szybciej, żeby stać się ojcem dla wszystkich, co mu się nie udaje i jest dla niego sporym rozczarowaniem. Potem, w ostatecznym rozrachunku, próbuje dorosnąć do tego, żeby móc zaopiekować się sobą.
Na premierę czeka również "Norwegian Dream" z tobą w roli głównej. Mam poczucie, że tam też opowiadacie o reprezentacji, poszukiwaniu tożsamości.
- Tam jest wiele tematów. Od początku, jak rozmawiałem z Igorem, reżyserem, to mówił, że chciał zrobić film wokół intersekcjonalności i pokazać, jak kwestie dotyczące problemu klasy, orientacji seksualnej i dyskryminowanych grup, się ze sobą krzyżują. Wykluczenie głównego bohatera odbywa się na wielu polach. Robert jest chłopakiem z Polski, który przyjeżdża do Norwegii i zaczyna pracę w przetwórni łososia, żeby spłacić długi po ojcu. Na kilku poziomach jest tam poruszany temat social dumpingu. Bohater jest migrantem zarobkowym, a do tego jest niewyoutowanym gejem, który przywozi zagranicę traumę związaną z tym, jak wyglądało jego niespełnione queerowe życie w Polsce. Od początku prac nad scenariuszem, czułem, że jest to chłopak, który nigdzie nie może poczuć się, jak u siebie. W Polsce nie czuł się jak w domu, bo był osobą queerową w homofobicznym społeczeństwie. W Norwegii ma problem, bo nie jest Norwegiem, tylko migrantem zarobkowym z Europy Wschodniej. Polacy w Norwegii stanowią największą mniejszość narodową, o czym nie wiedziałem przed rozpoczęciem zdjęć. To taki film, który łączy dramat zaangażowany społecznie, echa Kena Loacha z queerowym romansem.
I wreszcie nie ma kryminału.
- Nie ma [śmiech]. Nie ma trupa w fabryce, nie ma żadnego śledztwa.
A jednak można mieć wrażenie, że pojawia się jakieś zróżnicowanie tematyczne w polskim kinie. "Braty" pokazaliście w tamtym roku na festiwalu Nowe Horyzonty, gdzie było rekordowo dużo polskich produkcji. Nawiasem mówiąc, słyszałem, że wiadomość o angażu do "W głębi lasu", odebrałeś we Wrocławiu, gdy rano wklikiwałeś się na filmy.
- Jeżdżę tam od liceum. To jest moja zajawka, bardzo lubię to "nowohoryzontowe" kino. Inna sprawa, że ciężko jest się tam spodobać komuś z polskim filmem. Ludzie, którzy tam jeżdżą i śledzą światowe festiwale, mówią raczej, że jak polski, to nie idą, a jak idą, to nie trafia to w ich gusta i są rozczarowani. Ale mam taką cichą nadzieję, że powoli to się otwiera. Polskie kino artystyczne walczy o dystrybucję. "Braty" są jedną z pierwszych produkcji z programu "60 Minut" Studia Munka, która wchodzi do kin. Do tego są mikrobudżety PISF-u, które też mają różne historie. Niekiedy wchodzą do kin na tydzień i siema. Liczę na to, że jeszcze uda się przełamać ten stereotyp, że człowiek się krzywi, jak słyszy "polskie kino artystyczne".