Mocne kino off-camerowe
W poszukiwaniu własnego języka - to chyba najlepsze określenie kolejnego dnia konkursu OFF Camery. Przyniósł on filmy, które świadczą o ciągle podejmowanych przez młodych twórców próbach odnalezienia własnego stylu. Czasem emocjonalnie brutalnego, innym razem uwodzącego emocjonalnym ciepłem.
W konkursie w czasie trwającego w Krakowie I Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego OFF Camera startują debiuty bądź też drugie filmy młodych twórców z całego świata. A jest o co powalczyć, bo Krakowska Nagroda Filmowa to 100 tys. euro.
"Liverpool" i "Ballast" to doskonałe przykłady mocnego kina i wyrazistego stylu, który choć interesujący nie zawsze musi widza przekonywać. Obu twórców łączą podobne poszukiwania.
"Ballast" to debiut amerykańskiego reżysera Lance'a Hammera, który w tym roku walczył o Złotego Niedźwiedzia na Berlinale i został nagrodzony na festiwalu w Sudance. Dramat rozegrany między samotną matką, jej 12-letnim synem i bratem bliźniakiem jej zmarłego męża. Marlee walczy o przetrwanie w położonym na odludziu miasteczku, wykonuje słabo płatną pracę i liczy, że jej syn nie pójdzie tradycyjną drogą każdego chłopaka z okolicy - od narkotyków po więzienie. W walce o życie Jamesa usiłuje pogodzić się ze szwagrem, na stosunkach z którym zaważył mały sklep przy stacji benzynowej odziedziczony po mężu. Nieoczekiwanie dla kobiety powoli między nimi zaczyna rodzić się erotyczne napięcie.
Nakręcony na taśmie 35 mm "Ballast" w pierwszym momencie uderza surowym, minimalistycznym, paradokumentalnym stylem. Wyprane z kolorów zdjęcia, kamera z ręki, nieruchome kadry, brak dialogów. Hammer zamiast profesjonalnych aktorów wykorzystuje naturszczyków, ludzi, których spotkał, gdy tworzył swój film waśnie w takim odludnym miasteczku, gdzieś w Delcie Mississippi. Ludzi, którzy atmosferę beznadziei, braku jakichkolwiek perspektyw znają na co dzień. Nacisk Hammer kładzie więc nie na słowo a gest, a nawet drobne czynności, bo w szarej, brudnej rzeczywistości "Ballastu" one mówią znacznie więcej.
Podobną drogą idzie Lisandro Alonso w "Liverpool", pokazując zarazem, jakie niebezpieczeństwo czeka w przyszłości na debiutującego Hammera. Alonso znany w Polsce z "Los Muertos" wypracował już swój styl. Statyczne ujęcia, miejsca zapomniane i odludne - czy to w głębi dżungli czy na najbardziej wysuniętym na południe krańcu Ameryki Południowej, plus nieprofesjonalni aktorzy i atmosfera wspólnoty panująca na planie.
"Spędziłem tam cztery tygodnie, to było dla mnie doświadczenie niemal religijne" - stwierdził wczoraj twórca na spotkaniu z publicznością.
Rzeczywiście, doświadczenie pewnego rodzaju duchowości ujawnianej poprzez proste, fizyczne czynności udało mu się zawrzeć we wcześniejszym "Los Muertos", podróży mężczyzny przez dżunglę do córki, którą nie widział przez wiele lat, siedząc w więzieniu. W "Liverpool" Alonso powtarza podobne chwyty - stylistyczne i narracyjne, jednak tym razem wrażenie świeżości i siła obrazu gdzieś umykają. To opowieść o alkoholiku, który postanawia odwiedzić rodzinną wieś położoną daleko na południu. Wiele lat temu zostawił tam córkę i matkę. Jednak podobnie jak w "Los Muertos" okazuje się, że nikt już na niego nie czeka. Surowa rzeczywistość wyparła możliwość odrodzenia się jakichkolwiek sentymentów, na które już sami bohaterowie dawno przestali liczyć.
Alonso może popełnić podobny błąd jak w swoim czasie Alejandro Gonzalez Inarritu. Jego narracyjne puzzle w "Amores perros" w swoim czasie zachwyciły krytykę i publiczność. Jednak po "21 gramach" i "Babel" zaczęły nużyć. Pozostała forma bez siły pierwotnej treści. Własny, wyrazisty charakter filmowego pisma nie jest zły, to cecha autorów kina. Jednak trzeba pamiętać, by zupełnie nie zatracić się w samym języku.
Ciekawie zaprezentowali się również dwaj inni twórcy - Alex Holdridge z "Pocałunkiem o północy" i Freddy Mas Franquez z "Przebudzeniem ze snu". Pierwszy zaproponował sprawdzoną już w ostatnim czasie receptę - historia miłosna dwóch przypadkowych i przeciętnych ludzi rozegrana w ciągu dnia czy dwóch. I choć oglądając "Pocałunek", można odnieść nieodparte wrażenie deja vu, gdy widziało się choćby "2 dni w Paryżu" czy "Przed wschodem słońca", jednak umiejętnie napisane, żywe i pełne gorzkiego humoru dialogi ratują sytuację i z przyjemnością wchodzimy (który to raz z kolei!) do tego samego filmowego świata. Atutem jest tu z pewnością rola Scotta McNairy, który umiejętnie buduje postać sympatycznego fajtłapy z problemami a la Woody Allen.
Aktorstwo jest też mocną stroną "Przebudzenia ze snu" Franqueza, historii chłopca opuszczonego przez matkę i wychowywanego przez dziadka. Hiszpański twórca gubi tropy, które podsuwa kolejno widzowi. Zaczyna jak w kolejnej historii z rodzaju "stary człowiek i dziecko", vide francuski "Pan Ibrahim i kwiaty Koranu" (wiadomo dobry aktor i urocze dziecko zawsze na ekranie urzeka), potem przechodzi w opowieść obyczajowo - miłosną i dramat, by zakończyć mocnym akcentem z "kompleksem Edypa" w tle. Chwilami można mieć wrażenie nadmiernych czasowych przeskoków, które pozostawiają wrażenie niedosytu, jednak doskonała kreacja argentyńskiego aktora Héctora Alterio w roli chorego na Alzheimera Pascuala długo pozostaje w pamięci.
Festiwal OFF Camera potrwa w Krakowie do 5 października, wtedy też jury pod przewodnictwem Zbigniewa Preisnera ujawni, komu przyzna główną nagrodę.
Martyna Olszowska, Kraków