Telenowele Pedro Almodovara
Najnowszy film Pedro Almodovara, pokazywana na zamknięcie festiwalu Nowe Horyzonty "Skóra, w której żyję", to stylowe połączenie thrillera i melodramatu. Hiszpański reżyser po raz kolejny udowadnia jednak, że nad opowiadanie o prawdziwych emocjach przedkłada kicz telenowelowej opowieści.
Usiądźcie wygodnie i posłuchajcie. Do pracującej u znanego chirurga (Antonio Banderas) w charakterze gospodyni kobiety (Marisa Paredes) dzwoni mężczyzna przedstawiający się za jej syna. Ta rozpoznaje go i wpuszcza do mieszkania, po czym zostaje przez niego skrępowana, ten zaś udaje się do zamkniętego na klucz pokoju, gdzie przetrzymywana jest kobieta (Elena Anaya), przypominająca jego dawną kochankę. Uprawiają seks. W tym samym czasie do mieszkania wraca chirurg, zabija mężczyznę i bierze w objęcia kobietę. Gospodyni wyjaśnia, że chirurg i zabity mężczyzna byli braćmi, choć o tym nigdy nie wiedzieli. To tylko jedna ze scen "Skóry, w której żyję" - kolejnego filmu w dorobku Pedro Almodovara, w którym celowo stosuje on narracyjny sztafaż telenowelowej konwencji.
W "Skórze.." Almodovar zapuszcza się w rejony, których - jak zapowiadał przed rozpoczęciem zdjęć - jeszcze tak intensywnie nie eksplorował. Chodzi o próbę realizacji klasycznego thrillera. Ale filmu Almodovara, który przyznawał się również do inspiracji niemymi filmami Fritza Langa, nie można traktować poważnie ani jako propozycji kina sensacyjnego, ani jako próby filmowego melodramatu. Zbyt grubymi nićmi szyte są tu fabularne ściegi, hiszpański twórca zamiast straszyć - wyłącznie nudzi, zamiast wzruszać - tylko rozśmiesza.
Cały obraz sprawia wyłącznie wrażenie manierycznego hołdu złożonego ulubionym filmom Almodovara, w "Skórze, której żyję" można dostrzec wpływy m.in. klasycznego filmu Georgesa Franju "Oczy bez twarzy" (1960) oraz odnaleźć podobieństwo z wątkami "Otwórz oczy" (1997) Alejandro Amenabara. Problem tkwi jednak nie w liście filmowych inspiracji, tylko w niezwykłej sztuczności "Skóry...". Almodovar zamiast nawiązywać twórczy dialog z klasycznymi pozycjami światowego kina, popada w niezamierzoną autoparodię.
Jedno jednak trzeba Almodovarowi przyznać. Chodzi o scenopisarską biegłość. Po pierwszej części filmu, w której przedstawia swych bohaterów: demonicznego chirurga, więzioną przez niego tajemniczą kobietę, na której przeprowadza eksperymenty związane z ludzką skórą oraz gospodynię, która okazuje się jego matką - Almodovar wykonuje czasową woltę i cofa akcję filmu o sześć lat, rozpoczynając całkiem inną historię, której bohaterem jest młody chłopiec, pracujący jako krawiec w prowadzonym przez jego matkę zakładzie. Wszystko się oczywiście ze sobą w końcu zazębia, fabularne nieprawdopodobieństwa wytłumaczyć można wkradającą się między thriller i melodramat konwencją science-fiction, Almodovar po raz kolejny opowiada nam zaś bajkową opowieść o zdradzie, śmierci, erotycznym pożądaniu i transseksualizmie. Który to już raz?
Czuć jednak wyraźnie, że hiszpański mistrz stracił umiejętność wzruszania widza, co było znakiem firmowym jego ostatnich dobrych filmów: "Wszystko o mojej matce" i "Volver". Zamiast wycieranych pokątnie łez, finał "Skóry, w której żyję" przyniósł tylko dyskretne chichotanie nowohoryzontowej publiczności. Zbyt kurczowo trzyma się bowiem Almodovar staromodnych reguł kina, które tak otwarcie podziwia. Brakuje mu również poczucia humoru.
Najdotkliwiej usterki "Skóry, w której żyję" wypadły w zderzeniu z innym filmem pokazywanym na Nowych Horyzontach (a wcześniej znajdującym się obok "Skóry.." w canneńskim konkursie) - "Człowiekiem z Hawru" w reżyserii Akiego Kaurismakiego. Fiński mistrz dyskretnej ironii składa w swym najnowszym filmie hołd francuskiemu kinu, opowiadając prościuteńką i pełną umownych kinematograficznych kodów opowieść o byłym artyście, obecnie pucybucie, który postanawia pomóc nastoletniemu nielegalnemu imigrantowi. Mimo że "Człowiek z Hawru" czerpie inspirację z wielu francuskich obrazów , będąc w gruncie rzeczy filmem o potędze kina, broni się jednak mistrzowskim, nieoczywistym poczuciem humoru, dystansem do opowiadanej historii, wreszcie - wyjątkową bezpretensjonalnością. Wszystkiego tego zabrakło w "Skórze, w której żyję".
Bohaterami kolejnej edycji Nowych Horyzontów będą trzej twórcy. Austriacki skandalista Ulrich Seidl, znany polskiej publiczności z takich filmów jak "Upały", "Import/Export", jest też autorem wielu niezwykle głośnych dokumentów. Inny z przyszłorocznych bohaterów serbski - reżyser Dusan Makvejev - mimo niewątpliwej sławy autora kontrowersyjnych tytułów pozostaje praktycznie nieznany w Polsce. Ostatnim z potwierdzonych artystów, których filmy zobaczymy w przyszłym roku na Nowych Horyzontach, będzie meksykański twórca Carlos Reygadas. Reżyser znanych wrocławskiej publiczności "Japon", "Bitwy w niebie", czy "Cichego światła" wydaje się być twórcą o wiele bardziej nowohoryzontowym od Pedro Almodovara. Nie mam nic przeciwko, aby to on zdetronizował hiszpańskiego artystę, stając się nową twarzą Nowych Horyzontów.
Tomasz Bielenia, Wrocław