Polskie kino jest optymistyczne
Koniec z nędzą śląskich miasteczek - polscy filmowcy postanowili kręcić filmy o jasnej stronie życia... Tylu optymistycznych produkcji nie było od dawna w gdyńskim konkursie. Szkoda tylko, że pozytywne przesłanie tych dzieł koliduje z ich - przepraszam za wyrażenie - wartością artystyczną.
Wygląda na to, że polscy filmowcy przejęli się lamentem krytyków po zeszłorocznej Gdyni, którzy narzekali, że mają już dość brudu, nędzy, pesymizmu, bezrobocia, beznadziei, defetyzmu, nihilizmu oraz związanego z nimi Śląska. Zaprezentowane wczoraj w Gdyni konkursowe: "Ogród Luizy", "Niania", "Korowód" i "Sztuczki" są - stosując konieczne uogólnienie - pogodnymi, ciepłymi, niosącymi nadzieję opowieściami.
Według producentów - publiczność będzie zadowolona.
"Zupełnie nie przeszkadza mi, że ten film się optymistycznie kończy. Mam dość polskich filmów, które muszą być kręcone w Zabrzu i wszystko musi się fatalnie skończyć. Jak jeszcze bohater ma raka, to i żona od razu ma raka i sąsiad ma raka a do tego jest bezrobotny. Rozumiem, że takie filmy niosą dużo treści - zwłaszcza jak się doda jeszcze dziecko z urwaną rączka i nóżką - ale kino jest dla mnie sztuką masową. Chodzi więc o to, aby ludzie poszli, coś przeżyli, ale poszli nie we dwójkę, tylko było ich parę tysięcy"- powiedział Grzegorz Hajdarowicz, współproducent "Hani" Janusza Kamińskiego.
Pozytywnej strony poszukuje również Jerzy Stuhr, który zaprezentował w Gdyni "Korowód": "Ludzie muszą z jakąś nadzieją wyjść z kina. Chciałem tak skończyć ten film. Absolutnie bajkowo-komediowo-romantycznie. Bardzo chciałem skończyć ten film optymistycznie".
Swoje trzy grosze dorzucił również Witold Horwath, scenarzysta "Ogrodu Luizy".
"Świadomie w całej mojej twórczości literackiej i scenariuszowej stosuje happy end, z pełną świadomością narażania się na zarzut kiczu. Wiem, ze przyjęło się w kulturze, że wszystko co ambitne musi się kończyć źle. Madame Bovary , Anna Karenina, dramaty Szekspira... Madame Bovary umarła - dobra powieść. U mnie powieść się nigdy tak nie kończy i nie zrezygnuje z tego".
Skąd jednak ten popłoch? Bywalcom konferencji prasowych musiała rzucić się w oczy nadmierna aktywność producentów podczas spotkań z przedstawicielami mediów.
Nie gwiazdy filmu - reżyser, aktorzy - grają teraz na konferencjach pierwsze skrzypce. Coraz częściej w imieniu artystów zabierają głos właśnie producenci (proszę sobie wyobrazić, co się dzieje, gdy obraz ma ich kilku - każdy chce coś mądrego powiedzieć). Zaskakująca jest podczas tegorocznej edycji imprezy nieobecność gwiazd na spotkaniach z prasą. Powód jest prozaiczny - aktorzy mają długoterminowe zobowiązania: niecierpiące zwłoki terminy realizacji seriali i innych produkcji telewizyjnych wyłączyły w tym roku z obecności w Gdyni masę nazwisk. Na ich miejsce wskakują właśnie producenci.
To symptomatyczne; ukazuje bowiem w całej jaskrawości, że dominująca w tym roku pogodna tonacja konkursowych filmów to nie tyle nowy trend w polskim kinie fabularnym, co wykalkulowana producencka strategia. Łopatologicznie: dajmy happy end a wszyscy będą zadowoleni. Otóż nie wszyscy.
Producenckie fantazmaty podbijają dystrybutorzy. Dwa z wczorajszych filmów - "Hanię" i "Sztuczki" wprowadzi do polskich kin firma Kino Świat.
"Magia miłości, magia Świąt , ciepła aura i pozytywne emocje zawarte w tym filmie sprawiają, że widz wychodzi z kina z ładunkiem dobrej energii, jak po obejrzeniu filmów takich jak To właśnie miłość, Amelia czy Jasminum" - to z pressbooka "Hani".
Nie starczyło już jednak inwencji na promocję "Sztuczek": "Inteligentne poczucie humoru, pozytywne wibracje i magia zawarte w tym filmie sytuują go obok takich tytułów jak Amelia, Duża ryba czy Jasminum". Komentarz zbyteczny...
Najlepszym filmem z wymienionej czwórki są bezdyskusyjnie "Sztuczki" Andrzeja Jakimowskiego. Reżyser ten twórczo rozwija zapoczątkowaną w "Zmruż oczy" podróż po nieoczywistym i niedopowiedzianym realizmie magicznym (uwaga wrogowie Śląska w polskim kinie - film kręcony był w... Wałbrzychu). Tym lekkim jak piórko filmem Jakimowski nie tylko potwierdza osobne miejsce na mapie współczesnego kina polskiego, dowodzi też swej wielkiej reżyserskiej wrażliwości.
Przebłysk autentyzmu widać również w niezwykle ciepło przyjętym przez publiczność "Ogrodzie Luizy" Macieja Wojtyszki, gangsterskim melodramacie wyreżyserowanym z miłości do... kina. To trochę polski "Leon zawodowiec"- szukanie innych kulturowych odniesień tej bezpretensjonalnej, ciepłej opowieści sprawi widzom tylko dodatkową radość (kto lubi Marcina Dorocińskiego - pozycja obowiązkowa, polski aktor stylizowany jest na Colina Farrella z "Miami Vice").
Zawiódł "Korowód" Jerzego Stuhra. Wyczekiwany równie niecierpliwie co "Katyń" Wajdy jest filmem bezpiecznym - nie prowokuje, zatrzymuje się w pół drogi, grzęznąc w paralelach między "jak to było kiedyś" a tym "jak to jest teraz". Stuhr wybrał na bohaterów swego filmu młodych ludzi (przyzwoite debiuty aktorskie absolwentów krakowskiej PWST) i - podobnie jak Wajda zaakcentował nie "zbrodnię" lecz "kłamstwo" katyńskie, tak Stuhr ucieka od głównego tematu - nie zajmuje się "teczkami", tylko pamięcią o nich. A raczej brakiem tej pamięci wśród młodego pokolenia. Stuhr za bardzo chciał spodobać się swoim filmem - jego narcyzm jednak go zabija. Bajkowo-komediowo-romantyczne zakończenie to już tylko czysta formalność.
Największym zaskoczeniem na minus gdyńskiego konkursu jest jednak rozgrywająca się w Wigilię "Hania" Janusza Kamińskiego. Przyznam się, że nie widziałem bardziej hollywoodzkiego polskiego filmu. Kto wytrzyma do nieznośnego happy endu, temu chwała ."Hania" (właściwie ten film powinien nosić tytuł "Magiczne drzewo" - tak jak w telewizyjnym cyklu dla młodzieży Andrzeja Maleszki ważną rolę pełni tu pewne drzewko) jest jednak kandydatem do murowanego hitu następnego sezonu. Być może zapoczątkuje też - na wzór "komedii z 14 lutego" - cykl bożonarodzeniowych rodzinnych produkcji. Ja tam wiem jedno - Janusz Kamiński powinien robić to, co umie najlepiej. A wszyscy wiemy, że jest świetnym operatorem. Niech tak zostanie.
Tomasz Bielenia, Gdynia