Reklama

Żulewska i Schuchardt gwiazdami dnia

Czwarty dzień Festiwalu Filmowego w Gdyni należał do Agnieszki Żulewskej i Tomasza Schuchardta. Aktorzy zagrali główne role w dwóch walczących o Złote Lwy filmach: "Demon" i "Chemia".

"To przede wszystkim film o miłości. Opowieść o niezwykłym uczuciu, dojrzewaniu i poszukiwaniu własnej tożsamości" - mówi o ostatnim z wymienionych tytułów Bartosz Prokopowicz. Dla tego uznanego operatora ("Dług", "Komornik") "Chemia" jest reżyserskim debiutem. A zadanie miał tym trudniejsze, że scenariusz produkcji powstał na kanwie wydarzeń z życia jego żony, Magdy Prokopowicz, która zmarła na raka w czerwcu 2012 roku. Twórcy zastrzegają jednak, że historia ewoluowała w uniwersalną opowieść o miłości, która nie jest dokumentalnym zapisem życia założycielki Fundacji Rak’n’Roll.

Główni bohaterowie "Chemii", Lena (Agnieszka Żulewska) i Benedykt (Tomasz Schuchardt), poznają się przypadkiem i szybko zakochują w sobie. Zbliżająca się do trzydziestki kobieta nie chce jednak związać się z "Benkiem" na stałe. Wie, że nie zostało jej wiele czasu. Właśnie zdiagnozowano u niej nowotwór. Upór mężczyzny powoduje, że Lena decyduje się podjąć "wojnę" z rakiem. Tym trudniejszą, gdy okazuje się, że jest w ciąży.

Reklama

Miłość jest silniejsza niż strach. Warto kochać tak, jakby jutra miało nie być. Nic nie jest w stanie stanąć na drodze prawdziwemu uczuciu. Podarowanie życia to najlepsze, co może nas spotkać. O tym wszystkim opowiada Prokopowicz w swoim debiucie. W oddaniu prawdziwych emocji na ekranie pomaga mu spora część rodziny, która przyczyniła się do powstania "Chemii" (m.in. jego brat Jeremi jest autorem zdjęć), ale przede wszystkim aktorzy, wspomniani Schuchardt i Żulewska.

Co ciekawe, para młodych gwiazd polskiego kina zaliczyła w ciągu kilku ostatnich miesięcy dwa filmowe śluby. W "Chemii" wzięli go ich bohaterowie, "Benek" i Lena, natomiast w drugim pokazywanym dziś konkursowym filmie - "Demonie" - Żulewska ponownie wcieliła się w pannę młodą, natomiast Schuchardt zagrał tym razem drużbę. Pola musiał tym razem ustąpić Itayowi Tiranowi, uznanemu europejskiemu aktorowi, o którym zrobiło się głośno za sprawą występu w nagrodzonym Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji filmie wojennym "Liban".

W trzecim filmie Marcina Wrony ("Moja krew", "Chrzest") Tiran wcielił się w Piotra, który przyjeżdża z Anglii wziąć ślub z Żanetą (Żulewska). W starym domu otrzymanym w prezencie od przyszłego teścia zamierza urządzić rodzinne gniazdko dla siebie i narzeczonej. Plany się komplikują, gdy w przeddzień wesela Piotr znajduje ludzkie szczątki, zakopane nieopodal posesji. Chwilę po makabrycznym odkryciu traci przytomność, a po odzyskaniu świadomości odkrywa, że jego znalezisko zniknęło, a on sam nie potrafi przypomnieć sobie niczego z ostatnich godzin. Tymczasem rozpoczyna się wesele. Zaproszeni na ceremonię goście, na czele z bratem Żanety - Jasnym (Schuchardt) dostrzegają, że z panem młodym zaczyna dziać się coś niepokojącego.

W "Demonie" Wrona odwołuje się do żydowskiej obrzędowości. Tytułowy demon to tak naprawdę dybuk, bezcielesny duch, który wstępuje w ciało człowieka i podporządkowuje sobie jego zachowania, aby osiągnąć określony cel. Wybrany temat wymógł na reżyserze zastosowanie innych środków i formy, niż miało to miejsce w jego poprzednich filmach. Było to o tyle niezbędne, że obraz jest gatunkowo niejednorodny. Nie znaczy to jednak, że Wrona nie powraca do swoich ulubionych motywów dramaturgicznych: znów mamy więc bohatera, który ofiarowuje siebie dla większej sprawy czy rodzinną ceremonię, wokół której skupiają się wszystkie wątki. Reżyser czerpie ponadto garściami z polskiej tradycji literackiej i filmowej, odwołując się nie tylko do obrazu "Dybuk" Michała Waszyńskiego z 1937 roku, ale też do "Wesel" Wajdy i Smarzowskiego, tworząc jednocześnie dzieło, które może być zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną.

Podczas czwartego dnia Festiwalu Filmowego w Gdyni mogliśmy też w końcu zobaczyć występ, który zapewni triumf podczas gali zamknięcia imprezy w jednej z aktorskich nagród. Mowa o kreacji Nory Sedler, w którą Małgorzata Zajączkowska wcieliła się w "Nocy Walpurgii" wyreżyserowanej przez kolejnego z debiutantów, Marcina Bortkiewicza. Za to ekranowe wcielenie gwiazda, która ma na koncie kilka hollywoodzkich hitów i występy u boku największych tuzów kina, otrzymała już nagrodę na festiwalu w Koszalinie, jak podkreśliło jury, "za brawurowe i bezgraniczne oddanie się roli w ramach ryzykownej konwencji". To mój najważniejszy film" - przekonuje z kolei sama aktorka.

W produkcji Bortkiewicza artystka wciela się w diwę operową, która w 1969 roku, podczas tytułowej nocy Walpurgii (30 kwietnia) udziela w Szwajcarii wywiadu młodemu dziennikarzowi. W trakcie rozmowy, pełnej komicznych, farsowych, ale i niezwykle dramatycznych zdarzeń, nie pozbawionej seksu, przemocy i czułości, oboje dowiedzą się o sobie pewnej prawdy, która całkowicie przewartościuje ich życie.

Niezwykle złożona kreacja Zajączkowskiej to rzeczywiście niesamowity atut filmu Bortkiewicza. Wymagała ona od artystki niezwykłego poświęcenia fizycznego, aktorzy pracowali z reżyserem nad rolami przez trzy miesiące, zanim w ogóle weszli na plan, oraz emocjonalnego - jej postać ma na koncie traumatyczne wspomnienia z holokaustu, wyniesione przede wszystkim z obozu w Oświęcimiu. Sama aktorka zdaje sobie sprawę, że temat II wojny światowej powraca w polskim kinie bardzo często i żeby robić to wciąż, trzeba spojrzeć na ten wątek z innej strony. I taka sytuacja ma właśnie miejsce w poruszającej mnóstwo fundamentalnych kwestii zaledwie 75-minutowej "Nocy Walpurgii".

Krystian Zając, Gdynia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Festiwal Filmowy w Gdyni
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy