Reklama

Zarządzać katastrofą, wygnać intruza

W piątek na Festiwalu Filmowym w Gdyni zaprezentowano dwa ostatnie tytuły, które wraz z szesnastoma innymi produkcjami, walczą o Złote Lwy. To "11 minut" nestora polskiego kina Jerzego Skolimowskiego i "Intruz" debiutanta Magnusa von Horna. Poznaliśmy również laureatów pierwszych nagród. Akredytowani na festiwalu dziennikarze docenili "Moje córki krowy" w reżyserii Kingi Dębskiej, a statuetkę Złotego Klakiera Radia Gdańsk otrzymała "Noc Walpurgi" Marcina Bortkiewicza.

W piątek na Festiwalu Filmowym w Gdyni zaprezentowano dwa ostatnie tytuły, które wraz z szesnastoma innymi produkcjami, walczą o Złote Lwy. To "11 minut" nestora polskiego kina Jerzego Skolimowskiego i "Intruz" debiutanta Magnusa von Horna. Poznaliśmy również laureatów pierwszych nagród. Akredytowani na festiwalu dziennikarze docenili "Moje córki krowy" w reżyserii Kingi Dębskiej, a statuetkę Złotego Klakiera Radia Gdańsk otrzymała "Noc Walpurgi" Marcina Bortkiewicza.
Paulina Chapko i Wojciech Mecwaldowski w scenie z filmu "11 minut" /materiały dystrybutora

"Stąpamy po kruchym lodzie, na skraju przepaści. Za każdym rogiem czyha nieprzewidziane, niewyobrażalne. Nic nie jest pewne - następny dzień, następna godzina, nawet następna minuta. Przyszłość jest tylko w naszej wyobraźni. Wszystko może skończyć się raptownie, w najmniej oczekiwany sposób" - to słowa Jerzego Skolimowskiego, a jego najnowsza produkcja, której pierwszy w Polsce pokaz odbył się właśnie w Gdyni, stanowi ich odbicie na ekranie.

Główni bohaterowie "11 minut" to obsesyjnie zazdrosny mąż, jego seksowna żona - aktorka, podstępny hollywoodzki reżyser, niefrasobliwy handlarz narkotyków, dziewczyna z ukochanym psem, sprzedawca hot dogów z niejasną przeszłością, sfrustrowany uczeń w ryzykownej misji, alpinista myjący hotelowe okna, sędziwy malarz, ekipa pogotowia ratunkowego z zaskakującym problemem i grupa głodnych zakonnic. Przekrój mieszkańców współczesnego miasta, których życie i pasje przeplatają się ze sobą. Nieoczekiwany łańcuch zdarzeń przypieczętuje losy wielu z nich w ciągu tytułowych jedenastu minut.

Reklama

Na konferencji prasowej po seansie obrazu Jerzy Skolimowski wyznał, że kompletując obsadę swojego filmu, czuł się niczym selekcjoner Adam Nawałka. Z tym, że jego podstawową jedenastkę stanowią: Wojciech Mecwaldowski, Andrzej Chyra i Dawid Ogrodnik w ataku, Paulina Chapko, Agata Buzek, Ifi Ude i Anna Maria Buczek w pomocy, w obronie Jan Nowicki, Piotr Głowacki oraz Łukasz Sikora i wreszcie Richard Dormer na bramce. Twórca zdradził także, dlaczego zdecydował się akurat na 11 minut, a nie 10 czy 12. Pierwszy powód był estetyczny - dwie jedynki po prostu ładnie wyglądają (wystarczy zresztą spojrzeć na plakat filmu autorstwa Wilhelma Sasnala), drugi miał podłoże matematyczne - taka ilość minut poświęconych każdej z postaci, składała się na idealny czas trwania produkcji.

Zgiełk i chaos panujące na świecie, podatność na przypadek, brak jakiejkolwiek kontroli nad przyszłymi wydarzeniami, uświadomienie sobie, że życie jest skarbem, dopiero wówczas, gdy umyka - o tym wszystkim opowiada "11 minut". Produkcja dodatkowo pełna jest celowo ukrytych i symbolicznych elementów (tajemniczy znak na niebie, głos zwiastujący nieszczęście, mężczyzna z krzyżem, nisko lecący samolot...), co umiejętnie buduje atmosferę grozy i jest zwiastunem mającej nastąpić katastrofy. Gdy wreszcie do niej dochodzi, karę ponoszą zarówno ci, którzy na nią zasługują, jak i zupełnie postronne osoby. A wszystko to ma miejsce w niezwykle spektakularnym finale.

Znaczące zakończenie ma też "Intruz" Magnusa von Horna, jedyna pełnometrażowa polska produkcja pokazana w ramach tegorocznego festiwalu w Cannes. Obraz, do którego zdjęcia zrobił operator "Idy", Łukasz Żal, opowiada inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami historię, która rozgrywa się na szwedzkiej prowincji. Kilkunastoletni John dopuścił się przed kilkoma laty zbrodni. Po odbyciu kary wraca w rodzinne strony i podejmuje próbę rozpoczęcia nowego życia. Szybko zostaje jednak skonfrontowany z przeszłością, o której chciałby zapomnieć.

"Czytałem kiedyś akta policji o zbrodniach nastolatków. Młody chłopak zabił z zazdrości swoją dziewczynę, nie wiedział, co robi. Pochodził z normalnego domu - bez patologii, bez alkoholu, bez narkotyków, bez przemocy. Zrobił to pod wpływem ekstremalnej emocji. Zadawałem sobie pytanie: czy ja bym tak mógł? I odpowiedziałem sobie: tak" -  mówi o tym, co skłoniło go do nakręcenia "Intruza" Magnus von Horn.

Pełnometrażowy debiut Szweda związanego od lat z Polską, absolwenta łódzkiej szkoły filmowej, reprezentuje dosyć liczne w tym roku w Gdyni grono filmów ("Obce niebo", Inny świat", Excentrycy czyli po jasnej stronie ulicy"), w których oglądamy postać przybysza z zewnątrz. Obcym u von Horna jest oczywiście John, który niby powraca do dobrze znanego sobie środowiska, ale na zupełnie innych niż niegdyś warunkach. Dla otoczenia nie liczy się, że odpokutował za swoje grzechy i poniósł zasłużoną karę. Jest mordercą, którego się boją, nastolatkiem, którego nie rozumieją, synem, którego nie potrafią kochać. Dlatego na różne sposoby starają się go wypędzić: ze szkoły, z miejscowości, ze swojego życia.

Chłopak stara się początkowo podporządkować, nie oddaje, gdy go biją, nie odpowiada, gdy wyzywają, nie zwraca uwagi, gdy plują. Stara się ułożyć sobie życie. Znajduje nawet dziewczynę, z którą mógłby stworzyć szczęśliwy związek. Ale ludzie nie zapominają, nie wybaczają, nie przestają nienawidzić. Jedyną drogą musi być więc ucieczka (stąd, z życia w ogóle?) Na marginesie można tylko dodać, że obejrzenie "Intruza", a także innego konkursowego obrazu - "Obcego nieba" Dariusza Gajewskiego, jest w stanie skutecznie zniechęcić każdego Polaka do odwiedzin Szwecji.

Krystian Zając, Gdynia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Festiwal Filmowy w Gdyni
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy