Reklama

"Wołyń" [recenzja]: Historia przemocy

"Wołyń" Wojtka Smarzowskiego nie powinien być zaskoczeniem dla nikogo, kto zna dotychczasową twórczość autora "Domu złego i "Róży". W szoku mogą jednak opuścić seans jego najnowszego dzieła wszyscy, dla których "Wołyń" będzie początkiem przygody z kinem "Smarzola".

"Wołyń" Wojtka Smarzowskiego nie powinien być zaskoczeniem dla nikogo, kto zna dotychczasową twórczość autora "Domu złego i "Róży". W szoku mogą jednak opuścić seans jego najnowszego dzieła wszyscy, dla których "Wołyń" będzie początkiem przygody z kinem "Smarzola".
Michalina Łabacz w filmie "Wołyń" /Krzysztof Wiktor / Film it /materiały dystrybutora

Inspiracją do powstania scenariusza "Wołynia" był zbiór opowiadań Stanisława Srokowskiego "Nienawiść". Mimo że w filmie ukazane zostały ważne historyczne wydarzenia, reżyser jasno daje do zrozumienia, że jego najnowsze dzieło jest autorską interpretacją rzezi wołyńskiej. Wyraźnie odcina się od konwencji umieszczania w napisach końcowych encyklopedyczno-historycznych eksplikacji, zamiast tego na początku "Wołynia" otrzymujemy motto w postaci cytatu z filologa Jana Zaleskiego o podwójnej zbrodni dokonanej na Kresowiakach: tej dosłownej - przy pomocy siekiery, i drugiej, nawet boleśniejszej, będącej zbrodnią zapomnienia.

Reklama

Na główną bohaterkę filmu - podobnie jak w przypadku "Róży" - wybrał Smarzowski kobietę. Zofia (nagrodzona w Gdyni debiutantka Michalina Łabacz) jest młodą Polką, którą poznajemy w trakcie wesela jej przyjaciółki. Polsko-ukraiński ożenek służy reżyserowi do prezentacji miejscowego folkloru, introdukcji polsko-ukraińskiego sporu oraz wprowadzeniu wątku miłosnego. Zofia zakochuje się bowiem z wzajemnością w młodym Ukraińcu, ale tylko po to, by dowiedzieć się, że ojciec (Jacek Braciak) "wydał" ją w weselną noc za miejscowego sołtysa (Arkadiusz Jakubik).

Smarzowski nie ułatwia seansu; jak zwykle rąbie sceny siekierą - eliptyczny montaż może wprowadzić zwykłego widza w konfuzję. Nerwowy, rwany rytm opowieści, zastosowany niejako w kontrze do epickości filmu, wprowadza pewien dysonans w chronologii filmu. Ciach - i już jesteśmy kilka dni później, ciach - i już Arkadiusz Jakubik w żołnierskim mundurze wpada w leje po zrzuconych przed chwilą bombach. Najostrzej Smarzowski pogrywa, to już klasyczny przypadek, z kompozytorem Mikołajem Trzaską. Kiedy wreszcie, po kilkudziesięciu minutach projekcji, otrzymujemy pierwszy muzyczny fragment w filmie, Smarzol urywa go po ledwie kilku sekundach. Na kolejną "obecność" saksofonisty poczekamy niemal do końca "Wołynia".

Najważniejszy w "Wołyniu" jest jednak aspekt historyczny całej historii. Smarzowski nie próbuje tuszować historii: Ukraińcy w zdecydowanej większości to zajadli nacjonaliści pod flagą Bandery; raz sprzymierzeńcy Rosjan, chwilę później współpracownicy Niemców. Polacy są tu najczęściej ofiarami, choć reżyser prezentuje też makabryczną scenę odwetu polskiej ludności na Ukraińcach. Nagromadzenie scen przemocy sprawia, że w pewnym momencie film zmienia się w rodzaj wołyńskiego "Apocalypto"; nieustanne przeżywanie kolejnych mordów i kolejne ucieczki Zofii sprawiają, że zaczynamy tracić rachubę, czy "tymi złymi" są Ukraińcy, Rosjanie, Niemcy, a nawet Polacy (demoniczna postać Lecha Dyblika). Liczy się właściwie tylko indywidualna walka o przetrwanie.

Michalina Łabacz ma w sobie wdzięk i urodę Zofii Wichłacz, pamiętnej Biedronki z "Miasta 44". Film Smarzowskiego spoczywa w dużej mierze na jej kreacji - przyznam się, że podziwiam reżysera za powierzenie tak trudnej, skomplikowanej i odważnej roli absolutnej debiutantce (w jednej z pierwszych scen filmu aktorka ma już swoją nagą scenę). Ze swego zadania wywiązuje się jednak bez większych zarzutów. Świetne role tworzą też stali współpracownicy Smarzowskiego: Arkadiusz Jakubik i Jacek Braciak, których wspomagają ukraińscy aktorzy. 

A jednak tkwi w "Wołyniu" jakaś zadra, która uniemożliwia emocjonalne zaangażowanie się w opowiadaną historię. Czy to kumulacja przemocy (niektóre ze scen okrucieństw ocierają się już nawet o stylistykę gore), czy też dość perwersyjne rozciągnięcie ich na czas trwania niemal całego seansu - zamiast spodziewanego wstrząsu (jak przy okazji "Róży") przychodzi moment względnej obojętności, zaskakującego dystansu. Finałowa scena, rodzaj wizyjnego, symbolicznego zakończenia, zamiast koić ból, dawać pocieszenie, wywołuje jednak lekką konfuzję. I zobojętnienie. To jednak pierwszy moment, kiedy reżyser daje wybrzmieć w całości muzyce Mikołaja Trzaski. I - niecodzienna rzecz - sprawia, że widzowie nie podnoszą się z foteli do końca napisów.

7/10

"Wołyń", reż. Wojtek Smarzowski, Polska 2016, dystrybutor: Forum Film, premiera kinowa: 7 października 2016

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wołyń (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy