Wirtualna miłość w Gdyni
Najważniejszym wydarzeniem czwartego dnia festiwalu w Gdyni była premiera długo oczekiwanej ekranizacji powieści Janusza L. Wiśniewskiego "S@motność w sieci". Film Witolda Adamka, który 15 września debiutuje na ekranach całej Polski, nie powinien rozczarować miłośników książki, a i sceptycznie nastawionego widza może ująć swym niespiesznym rytmem i - naprawdę! - zmysłowością. Nie znaczy to, że wolny jest od jakichkolwiek skaz.
Bestsellerowa powieść chemika i informatyka Janusza L. Wiśniewskiego to literatura spod znaku harlequinowego czytadła; zdarzało się w historii kina, że lichy materiał powieściowy stanowił punkt wyjścia do świetnego filmu (celował w tym zwłaszcza Francois Truffaut), ale w przypadku "Samotności w sieci" oczekiwania nie wykraczały daleko poza konwencję romantycznego filmidła.
Tu film Adamka, który jest nie tylko reżyserem i scenarzystą, lecz także - a może przede wszystkim - operatorem zaskakuje złamaniem konwencji filmu o miłości. Kto spodziewał się zgrabnej love story w amerykańskim stylu, może się srodze zawieść (najwięcej może stracić dystrybutor) - "Samotność w sieci" cechuje bowiem wyjątkowo niespieszny jak na ten gatunek kina rytm. Odbija się to w długości trwania filmu - ze swymi 134 minutami to najdłuższy obraz tegorocznego gdyńskiego konkursu; tam jednak, gdzie film traci na dynamice, zyskuje na nastroju.
"Nie bez wpływu na tempo filmu była muzyka Ketila Bjornstada. Miałem ją już 2 lata przed powstaniem filmu, słuchałem jej podczas pisania scenariusza... Nie chciałem ulec pokusie tempa" - mówił na konferencji prasowej Witold Adamek.
Kolejne wyzwanie stanowił problem przełożenia na język filmu świata wirtualnych pragnień, w którym egzystują główni bohaterowie: Ewa (Małgorzata Cielecka) i Jakub (Andrzej Chyra). Niebezpieczeństwo polegało na tym, że widz przez większą część filmu obserwował będzie... napisy na ekranie komputera. Adamkowi, pomimo niektórych zbyt prostych chwytów (jak w reklamie przenosimy się z jednego komputera do drugiego poprzez zbliżenie na ekran monitora, a następnie oddalenie), udaje się różnicować tę - trzeba to przyznać - z założenia niefilmową relację. A to przerywa pokazywanie monitorów komputera i kontynuuje wymianę mejli na poziomie dźwiękowym w formie miłosnego dialogu między bohaterami, a to wrzuca Ewę i Jakuba ze swymi laptopami i bluetoothami w centrum jakichś wydarzeń.
Najbardziej drażniący jednak w całym filmie jest fakt, że próbuje być on czymś więcej niż tylko wirtualną love story, że rości sobie pretensje do rozważań na temat istoty zdrady (czy w zdrada z internecie ma ten smak co zdrada w realu?), a także moralności internetowego romansu. Najgłupsze jest jednak to, że rozważania te, które pojawiają się już na początku filmu, grzęzną w martwym punkcie, nie mają swojej kontynuacji w dalszej części obrazu - są więc tylko wymuszoną próbą nadania tej historii rysu tragizmu. W rzeczywistości - na poziomie filozoficznym - kompromitują cały film.
Tych rażących w oczy niuansów jest zresztą o wiele więcej. Poczynając od przedstawionej w filmie romantyzacji internetu (książę z internetowej bajki), przez pocztówkowy portret Paryża (ujęcie wieży Eiffla kończy nawet scenę masturbacji Ewy), po strategiczne wykorzystanie topografii Nowego Orleanu po huraganie Katrina (który ma być pejzażem psychicznym postaci Jakuba).
Na wszelkie zarzuty Janusz L. Wiśniewski ma zresztą pełne konfekcji odpowiedzi. Posądzenie o zbyt romantyczny wizerunek internetowej miłości pisarz odpiera bon-motem :"Internet jest pełen śmieci, ale czasem wśród tych śmieci można znaleźć perłę", o istocie wirtualności mówi zaś tak: "W internecie, tak jak w Biblii, na początku było słowo". Wykreowaną w swej powieści wirtualną miłość sprowadza do poziomu parku rozrywki: "To tak jak z rollercoasterem. Ludzie wiedzą, że to niebezpieczne, a mimo to próbują".
Zamiast jednak cytować Wiśniewskiego, a pokusa jest silna, warto na koniec wymienić rzeczy, dla których film Adamka jednak warto zobaczyć:
1) Kto myślał, że tylko Zbigniew Zapasiewicz ma w polskim kinie patent na posługiwanie się obcymi językami, ten koniecznie musi zobaczyć Andrzeja Chyrę, który obok nienagannej polszczyzny, mówi w "Samotności w sieci" także po niemiecku, angielsku, a nawet rosyjsku.
2) Kto kocha kino lat 60. i 70., ten w radością zobaczy po długim czasie ekranowej nieobecności ikonę tamtego kina Elżbietę Czyżewską. Mieszkająca od lat w USA aktorka zagrała w "Samotności w sieci" epizod Nieznajomej, którą Jakub spotyka w Nowym Orleanie.
3) To także bodaj pierwszy polski film ostatnich lat z gatunku romantycznego, w którym nie usłyszymy żadnej z rządzących na listach przebojów piosenek (zwłaszcza polskich). Norweski kompozytor Ketil Bjornstad pisze bowiem także piosenki.
4) Warto zwrócić uwagę na przedostatnią scenę filmu, kto wie, czy nie najbardziej wzruszającą, ale przede wszystkim świetnie rozegraną. Jakub na berlińskim dworcu kolejowym pragnie skoczyć pod pociąg. Powstrzymuje go od tego miejscowy pijaczyna (grany przez... Janusza L. Wiśniewskiego). Andrzej Chyra udowadnia, że nadal jest świetnym aktorem.
Poliglotę Andrzeja Chyrę pobiła jednak wczoraj w Gdyni Kinga Preiss, która w filmie "Statyści" - debiucie odpowiedzialnego za serial "Magda M." Michała Kwiecińskiego - mówi po... chińsku. Zabawna komedia opowiada bowiem o ekipie Chińczyków kręcącej w Koninie film "Smutny wiatr w trzcinach".
"Kinga przez 1,5 miesiąca wkuwała na pamięć swój chiński tekst. Nie wiem, jak ona to zrobiła, ale Chińczycy w 98 procentach ją rozumieli" - powiedział Kwieciński.
Preiss wyrasta w Gdyni na specjalistkę od drugoplanowych postaci (już w "Komorniku" pokazała, na co ją stać). Widzieliśmy ją tutaj w aż 5 filmach: "Co słonko widziało" Michała Rosy, "Fundacji" Filipa Bajona, "Samotności w sieci" (gra przyjaciółkę Ewy, z którą ta jedzie do Paryża) oraz w nieco większych rolach w "Przybyli ułani" Sylwestra Chęcińskiego i właśnie "Statystach".
W filmie Kwiecińskiego swój nietuzinkowy aktorski talent potwierdził także znany z "Kochanków z Marony" Łukasz Simlat. Jego kreacja to prawdziwa perełka filmu Kwiecińskiego, który tak spodobał się publiczności, że w walce o Złotego Klakiera zdetronizował dotychczasowego lidera "Kto nigdy nie żył..." Andrzeja Seweryna. Owacja po "Statystach" trwała dwa razy dłużej, niż półtorej minuty braw, które otrzymał film Seweryna.
Obok Simlata, na wyróżniającego się aktora młodego pokolenia wyrasta Wojciech Mecwaldowski. W Gdyni miał ujawniającą jego komediowe możliwości rólkę u Seweryna, większą partię zagrał też w "Sztuce masażu", gdzie przyszło mu zagrać postać... onanisty. Problem z Simlatem i Mecwaldowskim jest taki, że są do siebie trochę podobni. A obaj razem wzięci nasuwają skojarzenia z... Borysem Szycem.
Tego ostatniego mieliśmy okazję zobaczyć w potrójnej roli z debiucie Grzegorza Lewandowskiego "Hiena". Ten pokazywany w tym roku w Wenecji obraz to jedyny gdyński reprezentant w dziedzinie horroru filmowego. Lewandowski jednak swą zbudowaną z miejskich legend (hiena, która na Martwych Polach zabija i zakopuje ludzi, wieszcząca śmierć czarna wołga i takie tam) historię umiejscawia w dość ironicznym kontekście. Jego bajko-horror intryguje, a nawet - nie do pomyślenia w polskim kinie - straszy. Jedna ze scen (kto oglądał, ten wie) sprawia, że na sali najpierw rozlega się głośny krzyk przestrachu, a potem półminutowy śmiech, przechodzący w szeptania, że daliśmy się nabrać.
Gwiazdą "Hieny" jest jednak nie Borys Szyc, tylko autor zdjęć - Arkadiusz Tomiak. To najczęściej wykorzystywany operator podczas tego festiwalu. Współtworzył też "psychiczną" atmosferę filmu "Palimpsest" Konrada Niewolskiego oraz realizował ciepłe zdjęcia do "Statystów". Nie będzie wielkim zaskoczeniem, jeśli przypadnie mu tu operatorska nagroda.
Zobacz z festiwalu w Gdyni.
Tomasz Bielenia, Gdynia