Reklama

"Kamerdyner" [recenzja]: Po naszemu

Gdy polski film wchodzi do kin pod hasłem "dzieło epickie", natychmiast uruchamiają się w nas najgorsze skojarzenia. Na samą myśl o kolejnej "Bitwie pod Wiedniem" lub "1920. Bitwie Warszawskiej" skóra zaczyna się pocić, ręce drżeć, a oddech znacząco przyspiesza. Dlatego właśnie "Kamerdynera" Filipa Bajona trzeba uznać za zaskoczenie. Oto doczekaliśmy się "dzieła epickiego", które może "epickie" jest w rozumieniu "polskim", ale przynajmniej nie wywołuje zażenowania.

Gdy polski film wchodzi do kin pod hasłem "dzieło epickie", natychmiast uruchamiają się w nas najgorsze skojarzenia. Na samą myśl o kolejnej "Bitwie pod Wiedniem" lub "1920. Bitwie Warszawskiej" skóra zaczyna się pocić, ręce drżeć, a oddech znacząco przyspiesza. Dlatego właśnie "Kamerdynera" Filipa Bajona trzeba uznać za zaskoczenie. Oto doczekaliśmy się "dzieła epickiego", które może "epickie" jest w rozumieniu "polskim", ale przynajmniej nie wywołuje zażenowania.
Kadr z filmu "Kamerdyner" Filipa Bajona /Rafał Pijański / Filmicon /materiały prasowe

Rozpisana na cztery dekady "epopeja kaszubska" to historia Mateusza Krolla (Sebastian Fabijański), polskiego chłopca, który po śmierci matki trafia pod skrzydła niemieckich arystokratów - rodu von Krauss. Dorastając pod opieką Gerdy (Anna Radwan) i Hermanna (Adam Woronowicz), poznaje świat zgoła odmienny od tego, jaki czeka na niego poza murami pałacu. Kaszubskie korzenie szybko jednak o sobie przypominają, a chłopiec nawiązuje szczególną więź z mieszkającym w wiosce ojcem chrzestnym - działaczem Bazylim Miotke (Janusz Gajos). W międzyczasie rozwija się jego uczucie do córki Kraussów, Marity (Marianna Zydek). Przyszłość bohaterów staje pod znakiem zapytania, gdy na Pomorze docierają wieści o nadchodzących konfliktach zbrojnych...

I wojna światowa, potem druga, wreszcie rzeź Kaszubów - w akcję "Kamerdynera" wplecione są wszystkie tragiczne wydarzenia, które w pierwszej połowie XX wieku nawiedziły polskie ziemie. Równie imponujący jest zamysł reżysera. Twórca "Przedwiośnia" postanowił, że losy tych samych bohaterów będziemy śledzić od młodości aż po starość. Mając do wykorzystania sporo zapału i niebanalny jak na polskie standardy budżet rzędu 15 milionów złotych, zainwestował w charakteryzację plejady polskich gwiazd, wyszukaną scenografię i dopracowane w detalach kostiumy. Szkoda jednak, że równie dużo wysiłku nie włożył w stworzenie porywającej opowieści. "Kamerdyner" okazał się bowiem dość nieudolną "love strory", w której najciekawsze zdarzenia rozgrywają się na drugim planie.

Reklama

Film Bajona robi wrażenie przede wszystkim jako obraz grupy ludzi pomiatanych przez historyczną zawieruchę. Realizacyjny rozmach, fascynujące starcie niemieckiej arystokracji z kaszubską wsią oraz duża dbałość o zachowanie języka, zwyczajów i mentalności mieszkańców Pomorza sprawiają, że "Kamerdyner" mimo dwuipółgodzinnego metrażu angażuje i nie nuży. Świat bohaterów żyje własnym życiem, ich relacje są naturalne i wiarygodne, a los - wstrząsający i smutny. Gdy jednak twórcy skupiają się na historii miłosnej Mateusza i Marity, "Kamerdyner" tonie w banałach. Widać tu wyraźną inspirację hollywoodzkimi widowiskami kostiumowymi pokroju "Titanica", które romans wplatają w wydarzenia historyczne. Lecz Bajon próbując za wszelką cenę zwiększyć wartość komercyjną filmu, zapomina, że nie w każdej opowieści o historii romans to najlepsza rama narracyjna.

Na szczęście nawet, gdy fabuła zawodzi, warstwa estetyczna filmu udowadnia, że wcale nie jesteśmy w tyle za Ameryką pod względem "widowiskowości". "Kamerdyner" to wizualna uczta - film zachwycający zdjęciami Łukasza Gutta i muzyką Jana Komara, przygotowany tak, jakby na każdym kroku producenci chcieli nam pokazać, gdzie poszły zdobyte miliony. A gdy chcąc nie chcąc na pierwszy plan filmu wychodzą wreszcie postaci grane przez Janusza Gajosa, Adama Woronowicza i Annę Radwan - najbardziej niejednoznaczne i najbardziej pociągające, "Kamerdyner" zyskuje także na "ważności". Staje się filmem o przemilczanej tragedii i okrutnej historii. Filmem potrzebnym.

Najbardziej doskwiera to, jak mocno trzyletni okres zdjęciowy odbił się na pracy filmowców. Począwszy od nielogiczności (np. pojawiające się i znikające oko jednego z bohaterów), przez charakteryzatorskie niedoróbki, aż po staromodne zabiegi wizualne (scena czytania listu miłosnego to czysty kicz) - widać, że "Kamerdyner" to dzieło, które rodziło się w bólach. Dzięki znanym nazwiskom (na drugim planie m.in. Borys Szyc, Łukasz Simlat czy Daniel Olbrychski) i "hollywoodzkim" ambicjom będzie to jednak też film, który dla wielu widzów okaże się ważny. Co prawda nikt nie postawi "Kamerdynera" na jednej półce z "Wołyniem" czy "Katyniem", ale wstydu nie ma. A w kategorii polskich widowisk historycznych to już jest coś.

6/10

"Kamerdyner", reż. Filip Bajon, Polska 2018, dystrybutor: Next Film, premiera kinowa 21 września 2018 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kamerdyner (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy