Reklama

Gdynia: Wspólny mianownik

Przed rozpoczęciem tegorocznego festiwalu organizatorzy przyznali, że tym, czego najbardziej się obawiają, nie jest wcale słaby poziom konkursowych filmów, ale brak jakiegoś wyrazistego składnika, który pokazywałby minimalną przynajmniej spójność pomiędzy nimi, a tym samym dowodził, że impreza ma swój własny styl. Po trzech dniach projekcji można śmiało stwierdzić, że ich obawy były uzasadnione.

Nie oznacza to wcale, że zaprezentowane w środę filmy były słabe. Wręcz przeciwnie, kilka było naprawdę godnych uwagi i nie wykluczone, że to właśnie one będą głównymi kandydatami do zdobycia najważniejszych nagród. Sęk jednak w tym, że tak właściwie łączy je jedynie to, że powstały w tym samym kraju. Całkowicie brak natomiast jakiegoś wspólnego mianownika, czegoś, co pokazywałoby, czym tak właściwie kierowali się organizatorzy, przyjmując kolejne filmy do konkursu.

Jako pierwszy zaprezentowano w środę obraz debiutanta Sławomira Pstronga zatytułowany "Cisza". Film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach: 28 stycznia 2003 roku lawina zabiła ośmioro licealistów, którzy wyruszyli zdobywać Rysy. Dzieło Pstronga prezentuje, jak do tej tragedii doszło i jakie miała ona konsekwencje dla rodzin ofiar, a także tych, którzy wówczas przeżyli.

Reklama

Główny problem z "Ciszą" polega na tym, że znalazła się trochę nie w swojej lidze. Bo jak inaczej określić sytuację, w której wyprodukowany przez TVN telewizyjny film z cyklu "Prawdziwe historie" znajduje się w Konkursie Głównym FPFF w Gdyni. Dlaczego tak się stało, to już pytanie do organizatorów.

Kolejną produkcją wyświetloną w środę było nowe dzieło Macieja Ślesickiego "Trzy minuty. 21:37". To obraz, który za punkt wyjścia przyjmuje okres i atmosferę towarzyszącą śmierci Jana Pawła II. Reżyser sugeruje, że ów pamiętny tydzień zakończony zgaszeniem świateł w milionach domów w tytułowej godzinie, zmienił coś w życiu każdego z Polaków. "21:37" nie jest jednak filmem religijnym, lecz traktującym raczej o cudzie wewnętrznych przemian pod wpływem niezwykłych wydarzeń.

Jako dowód na obronę swojej tezy Ślesicki prezentuje trzy różne opowieści, zatytułowane kolejno: "Reżyser", "Malarz" i "Koń". W życiu bohaterów każdej z nich, następuje punkt zwrotny, który decyduje o dalszej ich egzystencji. W poszczególnych nowelkach Ślesicki stara się zaprezentować różne rodzaje miłości i udowodnić, że człowiek w każdym momencie swojego życia może się zmienić, ale niespecjalnie udaje mu się połączyć to wszystko w zwartą konstrukcję. W efekcie, jego początkowy zamysł realizacyjny, z którego wywodzi się tytuł filmu raczej przeszkadza, zamiast pomagać.

Swoje nowe dzieło pokazał w Gdyni także Feliks Falk. Akcja "Joanny" rozgrywa się - co nietypowe dla twórczości tego reżysera - podczas drugiej wojny światowej. Młoda kobieta, której mąż zaginął na froncie, przypadkiem staje się opiekunką kilkuletniej Żydówki. Gdy pada ofiarą donosu, jest zmuszona poświęcić wszystko, co w jej życiu ważne, aby ratować małą dziewczynkę.

Falk pokazuje w swoim filmie, jak w krańcowych sytuacjach zmienia się nasze postępowanie w stosunku do innych. Dowodzi też, że człowiek jest tak naprawdę tym, kim widzą go ludzie - nie liczy się prawda, ważne są pozory. Prezentuje także interesujące i niespotykane dotąd w polskim kinie aspekty w relacji: Polak - Żyd - Niemiec. Jedynie zmierzające w rejony metafizyki zakończenie niespecjalnie przystaje do reszty filmu. Mimo niego, nowe dzieło twórcy "Komornika", to jak na razie najlepszy festiwalowy film i na ten moment główny faworyt do zdobycia Złotych Lwów.

Czy konkurencją może być dla "Joanny" nowe dzieło Przemysława Wojcieszka "Made in Poland"? To zależy od gustów festiwalowego jury. Pewne jest natomiast, że to obraz, jakiego nie prezentowano jeszcze w Gdyni. Czarno-białe zdjęcia wzbogacone o charakterystyczne "ziarno", podział na rozdziały zatytułowane po angielsku (zwykle z wulgaryzmem), w czasie których pojawiają się monologi brzmiące, jak telefony do Radia Maryja, specyficzna fabuła, to wszystko decyduje o wyjątkowości "Made in Poland".

Głównym bohaterem filmu Wojcieszka jest Boguś, wściekły na cały świat ex-ministrant, który tatuuje sobie na czole słowa "FUCK OFF" i z metalowym prętem w ręku postanawia wzniecić rewolucję, po drodze narażając się miejscowym gangsterom. W świecie zdominowanym z jednej strony przez różnego rodzaju fanatyzm, z drugiej przez potrzebę wolności, będzie musiał odnaleźć własną drogę.

Wspomniane cztery filmu, oprócz tego, że zostały zaprezentowane w tym samym dniu festiwalu, nie łączy w zasadzie nic. I wcale nie zmierzam do tego, żeby ujednolicić produkcje przyjmowane na imprezę. Domagam się jedynie jasnej i przejrzystej polityki oraz kryteriów, które pozwoliłyby nabrać jej nieco charakteru i stylu, którego była tak bliska w poprzednim roku.

Krystian Zając, Gdynia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gdynia | obraz | filmy | film | dzieło
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy