Reklama

Gdynia 2019: Po amerykańsku

​Niestety stało się to, czego wszyscy się obawiali. Pokazane po raz pierwszy czwartego dnia Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i kosztujące krocie "Legiony" Dariusza Gajewskiego to obraz kompletnie nieudany, a lista jego wad jest tak długa, że zasługuje na osobny artykuł.

​Niestety stało się to, czego wszyscy się obawiali. Pokazane po raz pierwszy czwartego dnia Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i kosztujące krocie "Legiony" Dariusza Gajewskiego to obraz kompletnie nieudany, a lista jego wad jest tak długa, że zasługuje na osobny artykuł.
Sceny bitewne w "Legionach" zawodzą /Jacek Piotrowski /materiały dystrybutora

Coś dzieje się z polskimi twórcami, gdy dostają do ręki budżety rzędu 20-30 milionów złotych. Każdy kolejny reżyser, który dysponuje takimi pieniędzmi i stara się stworzyć narodową epopeję filmową, polega z kretesem. Nie wiem, czemu specjalista od kameralnego kina Dariusz Gajewski ("Warszawa", "Obce niebo") dał się namówić producentowi Maciejowi Pawlickiemu ("Smoleńsk") i wziął się za pełne rozmachu widowisko wojenne. Po obejrzeniu jego filmu wiem jednak, że nie była to dobra decyzja.

"Legiony" zawodzą na każdym poziomie. I jako rzetelne kino historyczne, i jako widowisko filmowe, nawet jako opowieść o miłości w trudnych czasach... Ten ostatni motyw zostaje zaprezentowany na przykładzie losów trójki bohaterów: zakochanych w sobie ułana Tadeusza (Bartosz Gelner) i działającej w Lidze Kobiet Pogotowia Wojennego Oli (debiutująca Wiktoria Wolańska), a także uzupełniającego ten miłosny trójkąt uciekiniera z carskiej armii, Józefa (Sebastian Fabijański). Przypominający amerykańskie produkcje tego gatunku szkielet fabularny wydaje się logiczny. Sęk w tym, że kolejne losy bohaterów są tak niewiarygodne, że widz szybko traci nimi jakiekolwiek zainteresowanie.

Reklama

Największym problemem "Legionów" jest bowiem scenariusz. Podpisało się pod nim czterech panów, poza reżyserem także: Tomasz Łysiak, Michał Godzic oraz wspomniany Maciej Pawlicki, a oglądając film, ma się wrażenie, że nigdy się nie spotkali. Błędy logiczne (ukrywany pistolet niczym zegarek z "Pulp Fiction"), nieprawdopodobne zwroty akcji, a przede wszystkim nuda bijąca z ekranu to coś, czym można by obdzielić jeszcze kilka innych filmów. Aktorsko też nie jest specjalnie dobrze.

Ze wspomnianej trójki najlepiej wypada Fabijański, a ojcowsko-synowska relacja, jaka łączy go ze Stanisławem "Królem" Kaszubskim (Mirosław Baka) ma pewien, choć ostatecznie niewykorzystany, potencjał. Pozostałe postaci, zwłaszcza te historyczne: Józef Piłsudski (Jan Frycz), Zbigniew Dunin Wąsowicz (Borys Szyc) czy Jerzy "Topór" Kisielnicki (Antoni Pawlicki) to jedynie chodzące pomniki, mające za zadanie wygłosić patetyczną przemowę lub zginąć w chwale.

Tym, co jednak zdumiewa najbardziej podczas oglądania "Legionów", jest brak realizacyjnego rozmachu. Nieliczne sceny bitewne nie spełniają pokładanych w nich oczekiwań, nie ma w nich napięcia ani widowiskowości. Czasem są do tego stopnia niewiarygodne (kilkunastu Rosjan ucieka przed dwoma ułanami!), że można złapać się za głowę lub zazgrzytać ze złości zębami. Ten okres w polskiej historii zasługuje na naprawdę poruszający film. I to o klika klas lepszy od "Legionów" czy częściowo podejmującego podobne tematy "Piłsudskiego" Michała Rosy.

W czwartek na festiwalu w Gdyni można też było zobaczyć "Ukrytą grę", debiutancki thriller Łukasza Kośmickiego, promowany jako ostatni film wyprodukowany przez tragicznie zmarłego Piotra Woźniaka-Staraka - biznesmen pokładał w nim nadzieje na podbicie nie tylko rodzimych, ale też światowych kin. O ile bowiem wcześniejsze produkcje Watchout Studio: "Bogowie" i "Sztuka kochania", opowiadały historie wybitnych Polaków, Zbigniewa Religi i Michaliny Wisłockiej, których osiągnięcia zmieniły ówczesną rzeczywistość w naszym kraju, tak najnowszy stworzony w firmie Staraka film prezentuje fikcyjne losy matematycznego geniusza, który ma odegrać ważną rolę w najgorętszym okresie zimnej wojny.

Joshua Mansky (Bill Pullman), profesor z pociągiem do kieliszka i gier hazardowych, zostaje porwany z ulubionego baru na nowojorskim Brooklynie. Jako ostatni pokonał on wiele lat wcześniej otrutego przez Rosjan szachowego mistrza i zgodnie z regulaminem, tylko on może go zastąpić w umiejscowionym w Warszawie pojedynku z rosyjskim zawodnikiem. W tle tej sportowej potyczki odbywa się szpiegowska rozgrywka pomiędzy Amerykanami i Sowietami. Jest 1962 rok, trwa kryzys kubański i trzecia wojna światowa wisi w powietrzu, a intryga, w którą zostaje wmieszany Mansky, może zadecydować o dalszych losach świata.

Od samego początku widać, że film Kośmickiego ma ambicje, aby podbić widownię nie tylko w kraju nad Wisłą. Międzynarodowa obsada - poza Pullmanem, który zastąpił w ostatniej chwili na planie Williama Hurta, na ekranie oglądamy też Lotte Verbeek, Aleksieja Serebriakova, Jamesa Bloora i Roberta Więckiewicza - szpiegowska intryga, inscenizacyjny rozmach, mocne osadzenie w gatunku... Kośmicki chce trafić do rodaków, ale jego dzieło ma za zadanie przede wszystkim jak najbardziej przypominać amerykańskie thrillery i tym kupić inne rynki. Ma to swoje plusy i minusy. Do tych pierwszych należy z pewnością zaliczyć interesujący punkt wyjścia intrygi, w której partia szachowa może zmienić bieg historii.

Bardzo zmyślnie została również umiejscowiona akcja produkcji, dzięki czemu widz może odkryć wszystkie tajemnice warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Te wszystkie zalety idą jednak na marne, gdy okazuje się, że mająca absolutnie kluczowe znaczenie dla filmu fabularna intryga jest najsłabszym punktem produkcji. Naiwność, łopatologia, przewidywalność (tylko ja wiedziałem od początku, kto jest "kretem"?), nic nie wnoszące poboczne wątki - to wszystko cechuje scenariusz Kośmickiego i Marcela Sawickiego. Do tego dochodzi średnio udany występ hollywoodzkiej gwiazdy, która w żaden sposób nie wybija się na ekranie. Reżyser stara się ratować sytuację, wprowadza jump scare’y, sceny rodem z kina gore (łamanie karku przyprawia o dreszcze), ale w ten sposób jeszcze pogarsza sytuację. Punkt wyjścia wskazuje, że to mógł być naprawdę niezły film. Szkoda tylko, że zamiast wciągać głównego bohatera w bezsensowne intrygi, nie dano mu po prostu pograć w szachy.

O zdecydowanie bliższej sercu Polaków historii opowiada z kolei "Proceder", nowa produkcja braci Węgrzyn, zdecydowanie bardziej udana od ich debiutanckiej "Wściekłości" sprzed dwóch lat. To filmowa biografia popularnego rapera Chady. Muzyk umarł półtora roku temu, ale podejrzane okoliczności jego śmierci wciąż budzą nad Wisłą duże emocje. Zwłaszcza, że Chada zginął w momencie, gdy jego kariera nabierała rozpędu i w końcu ułożył sobie życie osobiste.

Ale po kolei. Tomasza Chadę (Piotr Witkowski) poznajemy, gdy stara się przeżyć na ulicy, niekoniecznie brudząc sobie przy tym bardzo ręce. Szybko wchodzi w komitywę z niejaką Łysą (Małgorzata Kożuchowska). Specjalizują się w kradzieżach samochodów. Muzyk co rusz ląduje w więzieniu, a pobyty na wolności wykorzystuje na poznawanie pięknych kobiet i nagrywanie rapowych kawałków. Kiedy wreszcie zostaje zauważony, zyskuje producenta, a zarazem anioła stróża, którym zostaje "Kroku" (Antoni Pawlicki).

Sęk w tym, że Chada jest niczym duże dziecko i lubi rozrabiać, zwłaszcza gdy do listy jego problemów dochodzi uzależnienie od narkotyków. Jednocześnie mężczyzna nagrywa swoje najlepsze kawałki, stając się ikoną tak zwanego ulicznego rapu. Po latach i do niego w końcu uśmiecha się szczęście, odnosi sukcesy w życiu zawodowym i prywatnym, ale właśnie wówczas przeszłość się o niego upomina, zła karma wraca.

"Proceder" to typowe kino rozrywkowe, nieco na wzór "Jesteś Bogiem" udanie łączące opowieść o życiu rapera z jego muzyką, którą film jest przesiąknięty. I podobnie jak w filmie Leszka Dawida, gdzie gwiazdą był Marcin Kowalczyk, dzielnie wspierany przez Dawida Ogrodnika i Tomasza Schuchardta, tu też mamy aktorski popis. Mowa o odtwórcy głównej roli, Piotrze Witkowskim, który wyrasta na największego faworyta do nagrody za najlepszy debiut. Aktor mocno zmienił się fizycznie do roli i wspaniale poradził sobie z wymagającymi utworami Chady. To głównie dzięki niemu, nieco jednak przydługi film braci Węgrzyn po prostu dobrze się ogląda.

Krystian Zając, Gdynia


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gdynia 2019
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama