Reklama

Festiwal Filmowy w Gdyni: Pytania bez odpowiedzi

Nie spotkałem w tym roku w Gdyni osoby, która zapytana wprost: "Dla kogo Złote Lwy?", nie wskazała na "Ostatnią Rodzinę" Jana P. Matuszyńskiego. Jury pod przewodnictwem Filipa Bajona nie miało wyboru - ekranowa biografia Beksińskich była najlepszym obrazem imprezy. Nie znaczy to, że w festiwalowym werdykcie nie zabrakło niespodzianek.

Nie spotkałem w tym roku w Gdyni osoby, która zapytana wprost: "Dla kogo Złote Lwy?", nie wskazała na "Ostatnią Rodzinę" Jana P. Matuszyńskiego. Jury pod przewodnictwem Filipa Bajona nie miało wyboru - ekranowa biografia Beksińskich była najlepszym obrazem imprezy. Nie znaczy to, że w festiwalowym werdykcie nie zabrakło niespodzianek.
Ekipa "Ostatniej Rodziny" w Gdyni: Dawid Ogrodnik, Aleksandra Konieczna, Andrzej Seweryn i Jan P. Matuszyński /AKPA

"Ostatnia Rodzina" przybyła do Gdyni po aktorskim triumfie Andrzeja Seweryna na festiwalu filmowym w Locarno, gdzie dzieło debiutanta Jana P. Matuszyńskiego miało światową premierę. Rodzimi krytycy po raz pierwszy z filmem o rodzinie Beksińskich mogli zapoznać się dwa tygodnie przed startem imprezy, sprytny wybór przez dystrybutora terminu pierwszego prasowego pokazu i pierwsze entuzjastyczne reakcje krytyków sprawiły, że do Gdyni "Ostatnia Rodzina" przyjechała już jako faworyt rywalizacji o Złote Lwy.

Po gdyńskim seansie filmu Matuszyńskiego - "Ostatnią Rodzinę" zaprezentowano w czwartek (22 września), w przedostatni dzień konkursowych projekcji - wiedzieliśmy już prawie wszystko. Pozostało czekać na... piątkowy pokaz "Wołynia" (mistrzowskie budowanie napięcia przez ustalających festiwalowy grafik!).

Reklama

Kiedy jeszcze przed seansem "Wołynia", w którym główną rolę Smarzowski powierzył debiutantce Michalinie Łabacz, zastanawiałem się nad ewentualnym triumfem wcielającej się w Zofię Beksińską Aleksandry Koniecznej, zwróciłem uwagę na brak interesujących głównych kobiecych ról w programie tegorocznej Gdyni. Wybitna drugoplanowa kreacja Aleksandry Koniecznej w "Ostatniej Rodzinie" wyprzedziła zdecydowanie wszystkie pierwszoplanowe kobiece role także z tego powodu, że ich po prostu prawie nie było. Gdyby nie "Beksińska", jury gdyńskiej imprezy zmuszone byłoby przyznać Złote Lwy dla najlepszej aktorki festiwalu właśnie Łabacz (lub nagrodzić grupowo kobiecy kwartet "Zjednoczonych Stanów Miłości" Tomasza Wasilewskiego).

Problem nie jest nowy, lecz wymaga ponownego namysłu: dlaczego polscy filmowcy konsekwentnie marginalizują kobiecy punkt widzenia, obsadzając swe aktorki albo w rolach erotycznych wabików, albo standardowych dodatków do głównych bohaterów w postaci ich żon, matek czy sióstr.

Po tegorocznej Gdyni dowiedzieliśmy się też, że polskim reżyserom z sukcesem wychodzi kręcenie filmów o seryjnych zabójcach. Dwa najważniejsze po Złotych Lwach wyróżnienia festiwalu trafiły bowiem do "Jestem zabójcą" Macieja Pieprzycy i "Czerwonego pająka" Marcina Koszałki. Pierwszy uhonorowano Srebrnymi Lwami, drugiemu przypadła w udziale Specjalna Nagroda Jury.

Triumf Pieprzycy, który w Gdyni otrzymał również nagrodę za najlepszy scenariusz, to zwycięstwo popularnego kina gatunkowego. Koncepcyjnie "Jestem mordercą" przypomina bowiem festiwalowy hit sprzed dwóch lat - "Bogów" Łukasza Palkowskiego. Wierne odtworzenie realiów epoki, solidne aktorstwo i współczesna ścieżka dźwiękowa maskują tu scenariuszowe niedostatki całości. O wiele bardziej podobało mi się podejście Marcina Koszałki, który autentyczne wydarzenia wykorzystał nie tylko do tego, by przypomnieć nam pewną historię z przeszłości, lecz użył ją jedynie jako pretekst do stworzenia spójnej, autorskiej, artystycznej wizji.

W tegorocznym werdykcie całkowicie pominięto dwa filmy, które - mimo wszystkich swych niedoskonałości - wyznaczają nowy, eksperymentalny nurt w polskim kinie. Oniryczny "Królewicz Olch" Kuby Czekaja potwierdza pojawienie się na mapie polskiej kinematografii oryginalnego, obdarzonego niezwykłą plastyczną wyobraźnią talentu; "Wszystkie nieprzespane noce" Michała Marczaka to z kolei interesujący formalnie, teledyskowy mariaż dokumentu i fabuły, dla mnie osobiście będący intrygującym zwiastunem "śmierci aktora". Główne role "zagrali" tu bowiem naturszczycy.

Sięganie po nieprofesjonalnych aktorów to chyba najwyraźniejszy trend tegorocznej Gdyni. Wiąże się bezpośrednio z wkroczeniem w świat kina fabularnego młodych dokumentalistów - zarówno "Fale" Grzegorza Zaricznego, jak i "Plac zabaw" Bartosza M. Kowalskiego to fabularne debiuty nagradzanych twórców dokumentów. W obydwu przypadkach główne role zagrali tu właśnie naturszczycy; Zariczny "użył" w swym filmie bohaterek wcześniejszego dokumentu "Love, love", Kowalski nie miał wyboru - protagonistami jego filmu są bowiem uczniowie szkoły podstawowej. Czy tak wyglądać będzie kino przyszłości? Bez profesjonalnych aktorów?

Tegoroczna Gdynia była także śmiercią dwóch klasyków - Jan Jakub Kolski swym "Lasem 4 rano" wykopał sobie grób i ochoczo do niego wskoczył, "Zaćma" Ryszarda Bugajskiego to zaś autotematyczny zapis postępującej artystycznej ślepoty twórcy "Przesłuchania".

Największym zwycięzcą festiwalu pozostały chyba dość niespodziewanie "Zjednoczone Stany Miłości" Tomasza Wasilewskiego. Nagroda za najlepszą reżyserię, zgarnięcie pełnej puli w kategorii drugoplanowych kreacji aktorskich (Łukasz Simlat i Dorota Kolak), wreszcie - nagrody za najlepszy montaż i najlepsze kostiumy czynią ze "Zjednoczonych Stanów Miłości" najbardziej utytułowany obraz imprezy.

Imprezy, która udowodniła, że polskie kino wciąż potrafi prowokować do dyskusji. Przed nami kinowa premiera "Ostatniej Rodziny" (30 września), przy okazji której na pewno powróci poruszany w Gdyni temat zbyt jednostronnego (i wyraźnie negatywnego) przedstawienia w filmie postaci Tomasza Beksińskiego; tydzień później na ekrany trafi "Wołyń" - prognozuję, że szeroka publiczność, która wybierze się do kin skuszona obietnicą historycznej epopei, przeżyje rodzaj katartycznego wstrząsu; nie trzeba przypominać, że obraz Smarzowskiego z pewnością wywoła też gorącą polityczną dyskusję.

Tych, którzy wyjdą bez szwanku z seansu "Wołynia", czeka zaś projekcja "Placu zabaw" Bartosza M. Kowalskiego (nie znamy jeszcze daty kinowej premiery). Finałowa scena tego filmu - z powodu swej perwersyjnej brutalności - ma już zapewnione miejsce w historii polskiego kina. Widzowie, który opuszczali w Gdyni salę kinową jeszcze przed końcem projekcji, sami zadali już pytanie o to, czy uzasadnione jest pokazywanie na ekranie podobnych rzeczy. Najważniejsze, żeby po obejrzeniu filmu było o czym rozmawiać. Tegoroczna Gdynia wiele pytań pozostawiła jeszcze bez odpowiedzi.

 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Festiwal Filmowy w Gdyni
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy