48. FPFF w Gdyni: Nie samym "Kosem" polskie kino żyje [relacja]
23 września zakończył się 48. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Złote Lwy powędrowały do "Kosa" Pawła Maślony. Niemal wszyscy komentatorzy zgadzają się, że główna nagroda nie mogła trafić do innego filmu. Mimo słusznego werdyktu w większości kategorii i bardzo dobrej organizacji posmak po tegorocznej Gdyni jest raczej gorzki.
Na początku o tym, co na pewno nie zawiodło. Organizacja stała na wysokim poziomie. Świetną decyzją okazała się premiera wszystkich filmów konkursu głównego już pierwszego dnia festiwalu. Umożliwiło to obejrzenie wszystkich produkcji nominowanych do Złotych Lwów w trzy-cztery dni. Po raz pierwszy od lat system elektronicznej rezerwacji seansów nie zawiódł w czasie poniedziałkowego logowania.
Tegoroczny festiwal jest także sukcesem Joanny Łapińskiej, dla której jest to pierwszy rok jako dyrektorki artystycznej wydarzenia. Bardzo dobrym pomysłem okazała się wprowadzona przez nią sekcja "Mistrzowska Piątka", w której wybrani i zasłużeniu ludzie polskiego filmu przedstawiali swoje ulubione dzieła z długiej i bogatej historii naszej kinematografii. Towarzyszyły im spotkania i rozmowy z często nieoczywistymi gośćmi, dające ogrom informacji dotyczących produkcji znajdujących się w programie. Jest to pewnego rodzaju otwarcie się na widzów spoza branży filmowej i dobrze, że FPFF robi gest ku nim.
Nie można się także przyczepić do werdyktu jury pod przewodnictwem Filipa Bajona. Jak wspominał w uzasadnieniu twórca "Magnata", nagrodzono film kompletny i spełniony — i trudno się z nim nie zgodzić. "Kos" Pawła Maślony jest dziełem przemyślanym i brawurowym, nieposiadającym słabszych momentów. Nie było w konkursie głównym drugiego filmu trzymającego równy, bardzo wysoki poziom przez całość seansu. Dla takich produkcji warto przyjeżdżać do Gdyni.
Nie oznacza to, że był to jedyny dobry film w Konkursie Głównym. Absolutnie nie. Odkryciem festiwalu było "Tyle co nic", debiut reżyserski Grzegorza Dębowskiego. Przejmujący portret człowieka, który stara się pozostać wierny swoim zasadom i przechodzi załamanie, gdy konfrontuje się ze światem, który takowych nie wyznaje, otrzymał aż pięć nagród: Złoty Pazur w kategorii "Inne Spojrzenie", za pierwszy film, scenariusz oraz role Artura Paczesnego i Aleksandry Kwietniewskiej. Cieszy szczególnie ta dla dotychczas nieznanego aktora, tworzącego niejednoznaczną i skomplikowaną kreację mężczyzny, który po prostu stara się zachować słusznie.
Pokładane w nich nadzieje spełnili także "Chłopi" DK i Hugh Welchmanów. Obraz zachwycał formą, muzyką i kreacjami aktorskimi, a ciężka praca, którą setki artystów włożył w jego powstanie, dała piorunujący efekt. Szkoda, że film nieco przepadł w wyróżnieniach — otrzymał jedynie Nagrodę Specjalną, niejako trzecie miejsce na podium, oraz Nagrodę Publiczności.
Jest jeszcze "Imago" Olgi Chajdas, nagrodzone Srebrnymi Lwami oraz za pierwszoplanową rolę Leny Góry i muzykę. Był to nieoczywisty wybór na "drugie miejsce", ponieważ jest to produkcja, którą kupuje się w całości lub zaraz odrzuca. Transowy klimat punkowej sceny lat osiemdziesiątych wylewa się z ekranu, a poszatkowana historia płynie od koncertu do koncertu, niesiona energią protagonistki. To nie jest seans dla każdego. Film na pewno tchnął jednak trochę świeżości w gdyński konkurs i samą ceremonię — wystarczy wspomnieć selfie ekipy z Radosławem Śmigulskim, dyrektorem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.
W końcu należy wspomnieć o "Doppelgängerze. Sobowtórze" Jana Holoubka, który otrzymał nagrodę za reżyserię, drugoplanową rolę Tomasza Schuchardta, zdjęcia, scenografię i kostiumy. Nie jest to do końca udane dzieło z racji scenariusza, który nie wykorzystuje pełni potencjały historii szpiega i człowieka, którego ten okradł z tożsamości. Realizacyjnie jest to jednak najwyższa półka polskiego kina. Życzyłbym sobie, by w przyszłości to nie był wyjątek, a standard naszych produkcji.
Niemal wszystkie nagrody 48. FPFF w Gdyni trafiły do piątki wymienionych wyżej filmów. Co z pozostałą jedenastką? Niestety, ale aż 70 procent tegorocznego Konkursu Głównego to dzieła nieudane, słabe lub wręcz skrajnie złe. Wszyscy zwracali uwagę na niezadowalający poziom filmów. Chyba od 2019 roku w programie nie pojawiło się tylko produkcji po prostu kiepskich. Patrzę na "Sny pełne dymu" Doroty Kędzierzawskiej, "Raport Pileckiego" Krzysztofa Łukaszewicza, "Fin del mundo?" Piotra Dumały, "Jedną duszę" Łukasza Karwowskiego, "Święto ognia" Kingi Dębskiej oraz "Różyczkę 2" Jana Kidawy-Błońskiego i zastanawiam się, czy w ciągu ostatniego roku w polskim kinie naprawdę nie było nic lepszego? Dlaczego miejsca jednego z tych filmów nie mogło zająć "W nich cała nadzieja" Piotra Biedronia i "Ultima Thule" Klaudiusza Chrostowskiego z Konkursu Mikrobudżetowego, które swym poziomem biły je na głowę?
Zeszłoroczną Gdynię opuszczałem z poczuciem pewnej nadziei. Prezentowane wtedy filmy często mile zaskakiwały, pominięty przez jury "Chleb i sól" Damiana Kocura zachwycił, niesmak po "pozaregulaminowym" poszerzeniu Konkursu Głównego o cztery filmy zniknął. Zawiódł jedynie werdykt. W tym roku jest odwrotnie. Pod większością decyzji jury pod kierownictwem Filipa Bajona mógłbym się podpisać. Niemniej poziom większości filmów prezentowanych w czasie festiwalu smucił. Czas pokaże, co było wyjątkiem pod tym względem — konkurs tegoroczny czy zeszłoroczny.