Gdynia 2018: Organizacyjna wpadka i wybitna rola Gabrieli Muskały
Pierwszy dzień festiwalu filmowego w Gdyni rozpoczął się od wielkiej organizacyjnej wpadki. System rezerwacji miejsc na poszczególne seanse, który miał wystartować tuż przed pierwszym konkursowym filmem, kompletnie zawiódł (zbyt duże zainteresowanie przeciążyło serwery?). W efekcie na "Dziurę w głowie", która mimo wczesnej pory wyświetlania przyciągnęła sporą grupę dziennikarzy, wszyscy wchodzili na "łapu capu". Zresztą większość widzów podczas seansu jeszcze nie raz odświeżała na telefonach stronę z rezerwacjami, narażając się na mocno nieprzychylne komentarze kolegów po fachu.
Wracając jednak do najważniejszego, czyli do filmów, bo to przecież one, a nie organizacyjne wpadki powodują, że Gdynia przez sześć dni w roku żyje polskim kinem, to pierwszego dnia spotkaliśmy się z produkcjami mocno zróżnicowanymi tematycznie i formalnie, co z kolei dobrze wróży konkursowi głównemu, mającemu przecież stanowić przekrój tego, co w polskim kinie najciekawsze.
Jako pierwsza pokazana została wspomniana "Dziura w głowie", debiut fabularny Piotra Subbotki. Głównym bohaterem tej mocno abstrakcyjnej i pozostawiającej spore pole do interpretacji produkcji, jest grany przez Bartłomieja Topę aktor przechodzący kryzys zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. "Chudy" stoi na czele objazdowego teatru (w jego skład wchodzą też m.in. Zygmunt Malanowicz i Martyna Krzysztofik), który organizuje spektakle w domach kultury i świetlicach przy naszej wschodniej granicy. Tak się składa, że są to też rodzime strony głównego bohatera, które porzucił z nadzieją na zrobienie wielkiej kariery.
Podczas jednego ze spektakli "Chudy", sprowokowany przez komentarze i nieprzychylne docinki, wybucha, lżąc publiczność i wdając się w bójkę z młodocianym widzem. Efektem tych zdarzeń jest powrót bohatera do rodzinnego domu, gdzie mieszka jego schorowana matka (Ewa Dałkowska), którą opiekują się znajoma bohatera z dawnych lat (Sandra Korzeniak) i upośledzony Andrzejek (Andrzej Szeremeta). Z niewiadomych powodów w tym ostatnim główny bohater rozpoznaje swojego sobowtóra, starając się odtąd zrozumieć, kim tak naprawdę jest ten tajemniczy mężczyzna.
Reżyser, który w 2010 roku nakręcił głośno komentowany kilkunastominutowy dramat "Glasgow" i dopiero teraz zadebiutował w pełnym metrażu, pozwala widzom w dosyć szerokim spektrum analizować "Dziurę w głowie". Choć mamy tu klasycznie opowiedzianą historię, to w miarę rozwoju fabuły jej ramy wyłamuje kolejna opowieść, być może rozgrywająca się jedynie w wyobraźni głównego bohatera. Ponadto liczba wątków, niedopowiedzeń i tropów interpretacyjnych rozsadza film, nie dając widzowi praktycznie żadnego punktu oparcia. Ciężko stwierdzić, co jest tu prawdą, a co fikcją, co normą, a co szaleństwem.
Pewne jest jedynie to, że mocno autorski film Subbotki nijak nie koresponduje z żadną produkcją, którą oglądaliśmy w konkursie głównym w Gdyni w ciągu ostatnich lat. To bardzo osobista wypowiedź podejmująca temat miejsca artysty we współczesnym świecie, ale też opowiadająca o kondycji psychicznej zwykłego człowieka zderzonego z codziennym absurdem, przypadkowością i ponurą rzeczywistością. Pytanie tylko, czy miejscem "Dziury w głowie" nie powinien być konkurs Inne Spojrzenie. Mam wrażenie, że to właśnie dla takich filmów został on powołany do życia.
O wiele łatwiejszy w odbiorze okazał się za to "Autsajder" w reżyserii znanego operatora Adama Sikory. Głównym bohaterem rozpoczynającego się tuż po ogłoszeniu stanu wojennego filmu jest młody student ASP Franek (w tej roli syn reżysera, Łukasz), który przez absolutny przypadek najpierw zostaje złapany na ulicy po godzinie milicyjnej, a następnie przedstawiciele władzy znajdują w jego domu nielegalną prasę pozostawioną przez jednego z kolegów. W efekcie student trafia w tryby machiny totalitarnej, która próbuje go złamać i spodlić. Wyrok czterech lat więzienia powoduje, że ma sporo czasu do namysłu nad swoim dalszym życiem.
Zwłaszcza, że na swojej więziennej drodze spotyka zarówno morderców bez skrupułów, jak i skazanych na dożywocie mężczyzn, których nieodwracalnie zmienił system, ale też "politycznych", zza krat starających się wpływać na ówczesną rzeczywistość. Stałą w życiu Franka jest jedynie odwiedzająca go co jakiś czas matka (Dorota Pomykała). Ich relacja to zresztą jeden z mocniejszych punktów filmu, który - jak podkreślają twórcy - inspirowany jest prawdziwymi wydarzeniami z okresu stanu wojennego. Kolejnym jest wyrazista i zagrana bez fałszu rola Łukasza Sikory, który wyrasta na poważnego kandydata do zgarnięcia nagrody dla najlepszego młodego aktora imprezy.
Sęk w tym, że o ile podobać może się zawiązanie intrygi i początkowe losy penitencjarne bohatera, o tyle im dłużej się one ciągną, tym bardziej nam powszednieją i obojętnieją. Sikora nie mówi nic nowego w kontekście losów osadzonych w czasie stanu wojennego, a solidarnościowy wątek w pewnym momencie ewidentnie zaczyna ciążyć jego filmowi. Widać, że reżyser myśli poprzez obraz i wizualnie ciężko coś jego produkcji zarzucić, ale sama historia w pewnym momencie traci na jakości, co przekłada się na utratę zaangażowania widza.
Tego samego nie można powiedzieć o trzecim z pokazanych pierwszego dnia festiwalu filmów, czyli "Fudze" Agnieszki Smoczyńskiej. To kino angażujące od pierwszego do ostatniego kadru, a w finale pozostawiające wielką gulę w gardle widza i łzy w jego oczach. Chyba nikt nie spodziewał się, że już drugi pełnometrażowy film autorki "Córek dancingu" będzie dziełem tak kompletnym i skończonym, zwłaszcza, że dla wielu twórców metaforyczne powiedzenie "B", często okazuje się o wiele trudniejsze niż rozpoczęcie kariery głośnym "A".
Bo "Córki dancingu" były polskiemu kinu niezwykle potrzebne - musical o dwóch pięknych krwiożerczych syrenach, choć niepozbawiony wad, był powiewem świeżości podczas imprezy sprzed trzech lat. "Fuga" natomiast rodzimą kinematografię już nie upiększa, ale najzwyczajniej w świecie wzbogaca. To ogromna zasługa Smoczyńskiej, ale też autorki scenariusza i odtwórczyni głównej roli, Gabrieli Muskały. Wiecznie drugoplanowa aktorka, znana m.in. z "Wymyku" czy "Moich córek krów", gra tu najlepszą rolę w swojej karierze. Czy to wystarczy, aby odebrać Joannie Kulig statuetkę za najlepszą rolę kobiecą? Moim zdaniem tak.
Przede wszystkim dlatego, że rola Muskały jest niezwykle złożona, a sama aktorka w maksymalnie wiarygodny sposób oddaje kolejne stany psychiczne kobiety, która zostaje wbrew swej woli umieszczona w obcym sobie środowisku. Aktorka wciela się w "Fudze" w cierpiącą na zanik pamięci Alicję, która podczas programu telewizyjnego dowiaduje się, że od dwóch lat czeka na nią rodzina. Mąż, syn i rodzice już pogodzili się ze stratą Kingi - tak naprawdę kobieta ma na imię - a tymczasem zostaje im ona (na siłę?) przywrócona. Niezbyt im się to podoba, gdyż, po pierwsze, już ułożyli sobie życie po stracie, a po drugie, kobieta nijak nie przypomina zaginionej córki, żony i matki. Jest wulgarna, prostacka: "wyglądasz i zachowujesz się jak ździra" - mówi jej grany przez Łukasza Simlata mąż; w dodatku nic nie obchodzą jej niegdysiejsi bliscy. Nie pamięta (nie chce pamiętać?) nikogo z nich.
Tytułowa fuga dysocjacyjna, na którą cierpi, okazuje się być dobrym alibi na przepełniającą ją znieczulicę. Co się z nią działo przez dwa lata? Dlaczego zniknęła? Bardziej niż odpowiedź na te pytania interesuje Smoczyńską to, jak poszczególni bohaterowie odnajdują się w zaistniałej sytuacji. Czy wypierane, ale powracające uczucia: do rodziców, męża i - najważniejsze - dziecka, spowodują trwałą zmianę w życiu Alicji/Kingi? Czy w ogóle można zmusić człowieka do miłości?
To niektóre z wielu pytań, które stawia w swoim filmie Smoczyńska, umiejętnie rozkładając jednak akcenty dramatyczne i komiczne, co powoduje, że jej film nie moralizuje, ale prawdziwie angażuje w losy bohaterów. "Fugą" reżyserka udowadnia, jak bardzo rozwinęła się zarówno w sferze warsztatowej, jak i narracyjnej oraz emocjonalnej. Przekleństwo drugiego filmu, o którym często słyszy się w reżyserskim światku, z pewnością jej nie dotyczy.
Krystian Zając, Gdynia