Gdynia 2018: Miauczyński i dzieci
Adaś Miauczyński powrócił. Kultowy bohater filmów Marka Koterskiego w komedii "7 uczuć" przybrał tym razem twarz jego syna, Michała. W Gdyni zaprezentowano również premierowo: najbardziej antyklerykalny film imprezy - "Krew Boga" Bartosza Konopki oraz "Wilkołaka" Adriana Panka.
Adasiowi Miauczyńskiemu klasycznie nie ułożyło się życie. Podczas spotkania z terapeutką (głos Krystyny Czubówny) powraca więc do czasów dzieciństwa, żeby nauczyć się właściwego przeżywania tytułowych stanów emocjonalnych, co ma wpłynąć na poprawę jego współczesnego funkcjonowania... Ten kiepski, mało wiarygodny i zupełnie niepotrzebny punkt wyjścia to zapowiedź tego, co przynosi seans "7 uczuć". To niemal 120 minut wypełnionych w znacznej większości przez wulgarne i rubaszne żarty, których najlepszym reprezentantem jest słynny już "palec w pupie", prezentowany na zapowiedzi promującej film.
Pomysł, aby obsadzić gwiazdy polskiego kina w roli dzieci, towarzyszy głównego bohatera ze szkolnej ławy, okazał się równie chybiony, co decyzja reżysera o powierzeniu synowi zadania udźwignięcia całego filmu. "Misiek" ma na to za mało umiejętności i talentu. I choć otrzymuje do pomocy czołówkę rodzimej kinematografii (rodziców Adasia grają Maja Ostaszewska i Adam Woronowicz, brata Robert Więckiewicz, a przyjaciół: Marcin Dorociński, Katarzyna Figura, Andrzej Chyra, Gabriela Muskała), to nie ma to przełożenia na poprawę jakości produkcji. Głównie dlatego, że jej scenariusz, którego autorem też jest Koterski, jest najzwyczajniej w świecie słaby i szczątkowy.
Reżyser nie ma pomysłu, o czym tak naprawdę ma być jego film, ani w jakiej tonacji ma być utrzymany. Jego ogromne doświadczenie i aktywność na różnych polach realizacji tym razem nie wystarczyło. Dopisany niczym na kolanie tytułowy motyw nie ma uzasadnienia w fabule, będącej prezentacją domowej i szkolnej rzeczywistości, jaka zapisała się w pamięci głównego bohatera. Zresztą i tu Koterskiemu brakuje konsekwencji, gdyż wplata w przygody małoletniego Miauczyńskiego losy jego rówieśników. To niesłychane, że dysponując takimi możliwościami, aktorską elitą oraz pozycją jednego z najbardziej szanowanych rodzimych twórców, autor "Dnia świra" był w stanie nakręcić tak pozbawiony sensu i głębi film.
Myli się ten, kto myśli, że "Kler" to najbardziej antyklerykalny film na tegorocznej imprezie. Na to miano zasługuje "Krew Boga" drugi, po "Lęku wysokości", pełnometrażowy projekt w karierze nominowanego do Oscara za "Królika po berlińsku" Bartosza Konopki. Rozgrywająca się we wczesnym średniowieczu produkcja opowiada o chrystianizacji pogan, żyjących na ukrytej przed światem wyspie w otoczeniu bujnej przyrody.
Trafia na nią wycieńczony Willibrord (Krzysztof Pieczyński), rycerz i kapłan w jednym, któremu życie ratuje tajemniczy Bezimienny (kolejna po "Totemie" duża rola Karola Bernackiego). Choć mężczyzn dzielą poglądy i sposób postrzegania świata, łączą siły, aby wspólnie schrystianizować mieszkających w leśnej wiosce niewiernych, na czele których stoją Geowold (Jacek Koman) i jego córka Prahwe (Wiktoria Gorodeckaja). Różnice między niosącymi wiarę mężczyznami uwidaczniają się, gdy trzeba zaszczepić nową religię w wyznawcach Peruna. Willibrord chce natychmiastowej zmiany. Udowadnia swoją wyższość nad szamanem - dotychczasowym pośrednikiem między dzikimi i siłą wyższą - podczas próby ognia, więc żąda ślepego posłuszeństwa, którego najważniejszym przejawem ma być budowa kościoła. Bezimienny, który w pewnym momencie staje się Milczącym, stawia na pracę u podstaw. Spędza z poganami czas, leczy ich, pomaga, stopniowo przekonując do religijnej odnowy. Jest niczym pokojowy buntownik, który oddziałuje obecnością, a nie pustymi frazesami.
Obaj zdają sobie sprawę, że chrystianizacja to jedyny sposób, aby uratować tych ludzi przed zbliżającą się zagładą, ale tylko Bezimienny kieruje się miłością do bliźniego, próbą dialogu, etycznymi zasadami. Willibrord to religijny despota, którego głównymi atrybutami jest wywołanie lęku i przemoc. Nie trzeba się specjalnie długo zastanawiać, metaforą czego jest taka właśnie postawa bohatera...
O ile jednak "Krew Boga" jest czytelna dla odbiorcy na poziomie interpretacji, o tyle już seans filmu wymaga od widza sporej dozy cierpliwości. Choć obraz jest dosyć krótki (100 minut), to jego seans ciągnie się w nieskończoność. Fabuła, która bez problemu zmieściłaby się w krótkim metrażu, jest tu niemiłosiernie rozciągnięta, co szybko nuży i zwyczajnie męczy. Produkcja Konopki bardzo wyróżnia się na tle współczesnej rodzimej kinematografii - ze świecą szukać choć minimalnie zbliżonej produkcji na tegorocznej imprezie - ale mam wrażenie, że wcale nie pomoże jej to, gdy trafi w końcu do kin. Nie wróżę "Krwi Boga" świetlanej przeszłości na ekranach, maksymalnie po tygodniu zejdzie z afisza.
Swój drugi pełnometrażowy projekt w karierze przywiózł też do Gdyni Adrian Panek, reżyser nagradzanej kostiumowej produkcji "Daas". Co ciekawe, panowie rywalizowali w Gdyni w 2011 roku o nagrodę za najlepszy debiut i wówczas lepszy okazał się Konopka. Tym razem triumfatorem okazałby się Panek, którego "Wilkołak" to rozgrywająca się tuż po zakończeniu II wojny światowej przejmująca historia, ubrana - przynajmniej do pewnego momentu - w szaty horroru.
Głównymi bohaterami filmu są dzieci w różnym wieku, którym udało się przetrwać obóz koncentracyjny. Wyzwoleni przez Rosjan, trafiają do starego pałacu, prowizorycznie przekształconego w sierociniec. Opiekuje się nimi kilkunastoletnia Hanka (Sonia Mietielica), która jednak tylko marzy, aby je przekazać pod opiekę szefowej placówki (Danuta Stenka), gdyż sama chce wrócić do Warszawy. Na miejscu do grupy dołącza jeszcze Hanys (znany z "Placu zabaw" Nicolas Przygoda), również mocno doświadczony przez wojnę sierota.
Próba odzyskania straconego dzieciństwa i sielskie życie w położonym pośrodku lasu ośrodku nie trwa długo. Wokół pałacu pojawiają się wilczury niemieckich esesmanów, głodne, spragnione, zdziczałe. Dzieci wydają się dla nich łatwym celem. W małoletnich więźniach ujawnia się jednak obozowy instynkt przetrwania za wszelką cenę. Nawet kosztem innych.
Początkowo wydaje się, że Panek trudny temat, jakim bez wątpienia jest fizyczny i mentalny powrót do normalności po traumatycznych przeżyciach, chce zamknąć w formule horroru. Wskazuje na to tytuł, a także licznie się pojawiające w pierwszych minutach filmu "jump scare’y". Reżyser porzuca jednak ten trop (niekonsekwencja?), co wychodzi "Wilkołakowi" na dobre. Odtąd można się bowiem skupić na losach walczących o życie - nie dość, że otaczają je wygłodniałe psy, to jeszcze sami są głodni i spragnieni - dzieci, doskonale odgrywanych zwłaszcza przez Mietelicę i Przygodę. Mimo że wojna odcisnęła na nich silne piętno, to jednak wchodzenie w dorosłość rządzi się swoimi prawami, dlatego codzienność to nie tylko walka o życie, ale też miłość, zazdrość, śmiech, łzy, pierwszy alkohol czy szminka na ustach. Nie można przecież pozostać człowiekiem, kierując się tylko zwierzęcymi instynktami. Co dodatkowo podkreślone zostaje w wyidealizowanym finale, gdzie za winą nie zawsze musi pójść kara.
Krystian Zając, Gdynia