"Volta" [recenzja]: Zamach stanu
Pozycja Juliusza Machulskiego jako króla polskiej komedii wydawała się dotąd niezachwiana. Ze świecą szukać kogoś, kto nie zna "Kilera", "Vabanku" albo chociaż "Seksmisji". Swoją porcję kultowych żartów dorzuciły też "Kingsajz", "Vinci" czy "Kołysanka". Jednak po nieudanej "Ambassadzie" przyszła kryska na matyska. W "Volcie" Machulski potwierdza, że czas najwyższy, by jego koronę założył kto inny.
W nowej komedii mistrza wszystko kręci się wokół władzy, a konkretnie - króla Kazimierza Wielkiego i jego zaginionych insygniów koronacyjnych. Na ich trop wpadają Wiki (Olga Bołądź) i Aga (Aleksandra Domańska), których znajomość rozpoczyna się od niefortunnego wypadku. Wkrótce na warte miliony skarby chętkę łapie chciwy i fałszywy Bruno Volta (Andrzej Zieliński), partner tej drugiej i spin doctor przygotowujący kampanię dla przyszłego prezydenta - Dolnego (Jacek Braciak). By zwyciężyć (i zarobić swoje), Volta - z pomocą ochroniarza Dychy (Michał Żurawski) - postanawia wykraść insygnia. Wiki okazuje się jednak przeciwniczką wyjątkowo zaciętą i nie zamierza oddać przedmiotów za bezcen.
W taki sposób rozpoczyna się gra w kotka i myszkę, w której stawką jest fortuna. Lecz, niestety, to gra wyjątkowo toporna. W "Volcie" akcja toczy się ospale, fabuła jest pozbawiona celu, a postaci narysowane grubymi kreskami. Większość bohaterów można określić jednym słowem: Volta to drań, Wiki jest uczciwa, a Dycha zgrywa typowego cwaniaka. Żadne z nich nie ma w sobie nic, co pozwoliłoby zostać w naszej pamięci na dłużej. Natomiast sam pościg za skarbem wypełniony jest dziurami logicznymi większymi niż diamenty na koronie Kazimierza. I na to jeszcze można by przymknąć oko, gdyby komedia Machulskiego spełniała swoją główną funkcję, ale to ten typ komedii, który nie śmieszy.
"Volta" oparta jest głównie na żartach słownych i "błyskotliwych" dialogach, których poziom jest co najmniej rozczarowujący - bez pomysłu, polotu i dynamiki. Również humor sytuacyjny zawodzi. Parodiująca prezesa Kaczyńskiego postać Tyczyńskiego czy słabo zrealizowana bijatyka w pociągu tylko ściągają film Machulskiego w dół. Z ekranu wieje nudą, a tytułowa fabularna wolta dolewa oliwy do ognia, bo zamiast nadać filmowi sens (a widzowi powód do oglądania), jeszcze bardziej go wypacza.
Jedynym zabawnym aspektem okazuje się wprowadzenie postaci polityka Kazimierza Dolnego, znakomicie zagranego przez Jacka Braciaka. Jego sceny ożywiają produkcję, lecz i tak nie wykraczają poza poziom prezentowany przez polskie kabarety. Po takim twórcy jak Machulski, można było oczekiwać więcej.
Do listy grzechów należy doliczyć nachalne moralizatorstwo filmu ("było się uczyć historii, ćwoku"), jeszcze bardziej natrętną promocję Lublina, a okolicznościowo - słabe aktorstwo. Zaczynając od końca, poza Braciakiem, Żurawskim i doskonale ogrywającą postać Joanną Szczepkowską, aktorzy mają spory problem z zaznaczeniem swojej obecności na ekranie. Szczególnie blado wypada Aleksandra Domańska, której bohaterka to jawne zaprzeczenie naturalności i wiarygodności. Natomiast powracające raz po raz fikcyjne wstawki historyczne są w większości tak kiczowate, że graniczą z amatorstwem. Gdy już was zirytują, dobrą zabawą może okazać się liczenie, ile razy pada nazwa miasta Lublin - sponsora filmu. To lokowanie produktu z pewnością przejdzie do historii polskiego kina.
"Volta" mimo wszystko nie ma wiele wspólnego z tworami pokroju "Kac Wawy" czy "Ciacha". Nie jest komedią wyjątkowo żenującą, ani kompletnie głupią, a pod warstwą niechlujstwa skrywa dobre intencje. Jednak na tych, którzy oczekują charakterystycznej dla dzieł Machulskiego "karuzeli śmiechu", czeka ponura niespodzianka. Autor "Seksmisji" znowu zaskakuje, lecz w całkiem nowy sposób: zamiast obiecanej komedii wyszedł mu twórczy dramat.
4/10
"Volta", reż. Juliusz Machulski, Polska 2017, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 7 lipca 2017