Joanna Kos-Krauze: Za każdy kadr biorę odpowiedzialność
22 września swoją polską premierą miał ostatni wspólny projekt zmarłego 24 grudnia 2014 roku Krzysztofa Krauzego i jego żony. "Ptaki śpiewają w Kigali" opowiadają historię polskiej ornitolog Anny, która pracuje w Rwandzie i ratuje tam młodą dziewczynę z plemienia Tutsi. O długiej pracy nad filmem opowiada współscenarzystka i współreżyserka obrazu - Joanna Kos Krauze.
Dlaczego Afryka?
Joanna Kos-Krauze: - Zaczęło się od książek, przynajmniej w moim przypadku. Potem byliśmy tam prywatnie, turystycznie. Mieszkaliśmy tam przez kilka lat. Krzysztof był tam na leczeniu... Nigdy nie planowaliśmy wyjechać czy zostać tam na dłużej, a zrobiło się z tego parę ładnych lat. Pięć w RPA, trzy kolejne w Rwandzie. Wiadomo więc było, że na ekranie zostanie z tego jakiś ślad.
Kiedy trafiła pani na tekst Wojciecha Albińskiego "Kto z państwa popełnił ludobójstwo?".
- Przysłał go w 2006 roku. Przez dwa lata powstawały wstępne wersje historii, które oparte były na tym opowiadaniu. Potem się jednak z tego wycofaliśmy. Film nie ma już nic wspólnego z książką Wojtka. To jest absolutnie autorski scenariusz.
Czy Jowita Budnik była pierwszym wyborem do roli?
- Tak. W momencie kiedy zdecydowaliśmy, że to będzie historia dwóch kobiet i dołożyliśmy tę całą tkankę przyrody, od razu wiedzieliśmy, że to będzie Jowita. Tak uczciwie mówiąc - w temacie obsady zawsze istniały między nami jakieś rozmowy. Tyle jest fantastycznych aktorek i to w tym wieku, bo przecież ta postać mogłaby mieć nawet pięć lat w prawo czy w lewo. Rozważaliśmy takie opcje, bo wspaniałe są te dziewczyny w polskim kinie. Znamy jednak swój tryb pracy i wiedzieliśmy, że to będzie bardzo trudny film od strony produkcyjnej. Nasza sytuacja osobista też była bardzo trudna. Liczyliśmy się z tym, że realizacja może zostać przerwana czy niedokończona. Nikt nie wiedział, jak to się potoczy, dlatego chcieliśmy się otoczyć ludźmi, na których naprawdę można liczyć i którzy są w stanie pracować w niełatwych warunkach zarówno fizycznych, jak i psychologicznych. A Jowita, przez tyle lat, nigdy nie przysporzyła mi najmniejszego problemu. Nie jest łatwo znaleźć takich ludzi do współpracy.
Dawno nie widzieliśmy w polskim kinie tak silnej, niezależnej kobiety. Przyznam, że nie wyobrażałem sobie do tej pory bohaterki, która płaci alimenty.
- Bardzo dużo jest takich kobiet.
Ale nie na wielkim ekranie. W filmie wyróżniało się przy tym znakomite aktorstwo. Jak opisałaby pani współpracę z aktorami na planie?
- Nasi aktorzy grali tak, jak we wszystkich naszych filmach, pracowaliśmy dokładnie tak samo. Stoję na stanowisku, że nie ma złych aktorów. Jeżeli ktoś gra źle, to znaczy, że ma albo zły tekst, albo nie dopilnował czegoś reżyser. Może został źle obsadzony? To nie jest nigdy winą aktora. Chyba, że nie chce on wykonywać poleceń reżysera. Ale reżyser to słyszy, widzi i zawsze bierze odpowiedzialność za wszystko. Za każde brzmienie... Wydaje mi się, że dzisiaj w polskim kinie aktorstwo stoi na bardzo dobrym poziomie. Czasem pojawia się problem, że coś jest nieprzycięte, czy są nie te dialogi. Czasami aktorowi można byłoby pomóc, a mu się szkodzi jakimś zbliżeniem, albo każe mu się gadać głupoty i robić bezsensowne rzeczy.
Jak wyglądał angaż Eliane Umuhire, która zagrała obok Budnik główną rolę?
- Bardzo prosto. Kiedy byłam w okresie developmentu, to był 2013 rok, zorganizowaliśmy w Rwandzie casting. Przyszło trochę dziewcząt, ale Eliane była po prostu najlepsza. Już drugiego dnia castingu wiedzieliśmy, że to ona. Ja miałam zresztą dosyć określoną wizję tego, jaka ta postać ma być. Pamiętam, że dzwoniłam wtedy z Rwandy do Krzysia, bo on był wtedy w Polsce, w szpitalu. I powiedziałam: "Słuchaj, mamy ją".
Jak przebiegła praca operatorska nad filmem po śmierci Krzysztofa Ptaka?
- Krzyś jest głównym operatorem filmu. To on wymyślił, jak mamy zrobić ten obraz, żeby on był w ogóle wykonalny. Robiliśmy to na aparatach cyfrowych. Tym wszystkim zajął się Krzysztof... Zawsze pracowaliśmy na dwie kamery, więc potem, w części polskiej, dołączył Wojtek Staroń. Następnie w Rwandzie był Wojtek z Józefiną Gocman, a potem Wojtek zjechał i kończyłam film sama z Józefiną. Krzyś zrobił jeszcze takie próby korekcji barwnej, a potem postprodukcję nadzorowała już Józefina. Ale tutaj olbrzymią rolę odegrali Paweł Tybora i Magdalena Strękowska. Oni rzeczywiście włożyli w to mnóstwo pracy. Bardzo też wsparł mnie Piotrek Sobociński, jestem mu za to ogromnie wdzięczna.
Czyim pomysłem były ujęcia sępów?
- Moim, a czyim? To było przedmiotem bardzo trudnych dyskusji, ale każdy kadr w tym filmie jest mój i biorę za niego odpowiedzialność.
Muzyka Pawła Szymańskiego (chodzi o utwór "Dwie etiudy") pojawia się dopiero w napisach końcowych, ale robi piorunujące wrażenie...
- Tak, to jest wielki, współczesny utwór. Przyznam, że drżałam, bo musiałam zadzwonić do Pawła, z którym się przyjaźnimy i z którym już współpracowaliśmy przy okazji "Placu Zbawiciela", by zaoferować mu najbardziej beznadziejną propozycję, jaką można mieć dla kompozytora. Mówiłam: "Błagam cię o tę muzykę, ale ona będzie tylko na planszach końcowych". Wiem, że to jest straszne, ale ta muzyka musi być w filmie... My tych "Dwóch etiud" słuchaliśmy przez lata, na okrągło. Kiedy nam siadała nadzieja, że ten obraz powstanie - włączaliśmy ten utwór. Chcieliśmy go włożyć do filmu. Potem nam się, że tak powiem, utwardziły poglądy w różnych sprawach, także tych artystycznych. Oczyszczaliśmy ten film i wiedzieliśmy w końcu, że zrezygnujemy z muzyki.
- Ten film jest też o tyle dziwny, że on nie ma napisów początkowych, więc te końcowe plansze są niezwykle ważne. Paweł od razu powiedział, że się zgadza. To jest wielki utwór. A Pawła stawiam w trójce najwybitniejszych kompozytorów muzyki współczesnej.