"Catalina" [recenzja]: Niekończąca się opowieść
Seans "Cataliny" najlepiej podsumowuje jedna z kluczowych scen, w której tytułowa bohaterka kilkukrotnie zaczyna spisywać własną historię - najpierw w pierwszej osobie, później w trzeciej, potem znów w pierwszej, aż do znudzenia. Mniej więcej tak samo zdecydowany jest reżyser Denijal Hasanović, gdy idzie o temat i esencję jego filmu. Z tak marnych podstaw nie mogło wyjść dobre kino.
Nie dajcie się zwieść - choć tytuł wydaje się nie pozostawiać wątpliwości, twórcy sami nie wiedzą, o kim i o czym naprawdę chcą opowiedzieć. Pozornie na faworytkę w wyścigu wyrasta Catalina (Andrea Otalvaro), pochodząca z Kolumbii, ale mieszkająca we Francji studentka prawa, która przyjeżdża do Sarajewa, by uzyskać dostęp do materiałów Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii. Ma to być podstawą pracy, która pozwoli jej zdobyć uznanie wykładowców, a co za tym idzie - przedłużenie wizy, by na stałe mogła pozostać w Paryżu. Gdy władze odmawiają Catalinie dostępu do archiwum, pomocną dłoń wyciąga nowo poznana Nada (Lana Barić) i jej pochodzący z Polski partner, Marek (Andrzej Chyra). Wkrótce kobieta wkracza w życie pary, wywracając je do góry nogami.
Nie ma to jednak nic wspólnego z błahym romansem czy miłosnym trójkątem. Właściwie nie ma nic wspólnego z żadnym ze znanych filmowych schematów - głównie dlatego że film Hasanovića nie opowiada właściwie żadnej historii. Po poświęconej Catalinie ekspozycji, ni stąd ni zowąd postaciami przewodnimi stają się Nada i Marek, a my obserwujemy kolejne urywki z ich życia oczami Cataliny. Równocześnie reżyser próbuje prowadzić narrację o odkrywaniu własnej tożsamości i szukaniu swojego miejsca na Ziemi, ukazując coraz większe trudności w zdobyciu nowej wizy przez studiującą we Francji Kolumbijkę. Niestety, wątek ten jest potraktowany z ignorancją i pourywany, a opętana pragnieniem stworzenia wielkiego dzieła Catalina kończy jako chodzące wyrzuty sumienia Nady. Ma sens? Nie ma sensu.
Reżyser nie bawi się w uzasadnianie, dlaczego Catalina wyjeżdża do obcego Państwa bez świadomości, gdzie tak naprawdę jedzie. Nie tłumaczy, dlaczego Nada bezinteresownie zaczyna się nią opiekować. Nie wyjaśnia też, dlaczego losy obu kobiet powinny nas interesować. W zamian przez półtorej godziny marnuje taśmę na kolejne identyczne sceny z życia trójki niezbyt porywających ludzi, przeciągając swój film w nieskończoność.
Catalina w wykonaniu Andrei Otalvaro swoim introwertyzmem budzi sympatię, ale im bliżej finału, tym nudniejsza i bardziej oczywista się staje. Marek grany przez Andrzeja Chyrę, choć ładnie mówi po angielsku i dobrze się nosi, pojawia się chyba jedynie dla zachowania jako takich parytetów płci i prowokowania kobiecych bohaterek do płaczu. A najciekawsza z trio Nada na zmianę jest melancholijna i histeryczna, co bardziej wrażliwych widzów z pewnością może doprowadzić do szału. Równie mętna jest cała oprawa - jednocześnie melodramatyczna jak w telenoweli i surowa, zimna, pozornie obiektywna, śladem rumuńskich "4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni". Z tym, że w "Catalinie" po piętnastu minutach widz zaczyna marzyć, by losy bohaterów zakończyły się szybciej.
Dla pochodzącego z Bośni absolwenta łódzkiej reżyserii Denijala Hasanovića "Catalina" jest pierwszym reżyserskim projektem od jedenastu lat (co bezsprzecznie widać na ekranie) i pierwszym znaczącym dziełem od czasu krótkometrażowego i wielokrotnie nagradzanego "Listu" (2001). W tamtym filmie Hasanović nawiązywał do najnowszej historii swojego kraju z okresu wojny bałkańskiej - jej skutki odczuł na własnej skórze, z konieczności przenosząc się na studia do Polski.
Początkowo "Catalina" daje nadzieję na podobne kino: mocne, osobiste, zaangażowane, głęboko zakorzenione w przeszłości, ale dotykające aktualnych problemów emigrantów i Bośniaków. Jednak najwyraźniej przez lata letargu reżyserski zmysł twórcy znacząco osłabł. Skutkiem jest film, który zamiast masy dyskusji, może wywołać co najwyżej masę frustracji. Niezbyt satysfakcjonująca wymiana.
3/10