Michał Oleszczyk: Odcisnąłem swoje piętno
Jestem przekonany, że działam dla dobra festiwalu i dobra polskiego kina - mówi w wywiadzie dla Interii Michał Oleszczyk, dyrektor artystyczny Festiwalu Filmowego w Gdyni, którego jubileuszowa, czterdziesta już edycja rozpoczyna się w poniedziałek, 14 września.
Na konferencji prasowej mówił pan, że program tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni będzie wyjątkowo bogaty, a organizatorzy dołożyli wszelkich starań, żeby jubileuszowa edycja imprezy była niezapomniana. Czego możemy się spodziewać?
Michał Oleszczyk: - Przede wszystkim dwóch bogatych, zróżnicowanych konkursów: Konkursu Głównego i Konkursu Inne Spojrzenie, w których w sumie zobaczymy 24 nowe polskie filmy. Poza tym Konkurs Młodego Kina, Konkurs Krótkometrażowych Filmów Fabularnych, mnóstwo sekcji towarzyszących, Diamentowe Lwy na jubileusz, gala otwarcia z udziałem żyjących laureatów Festiwalu... Wymieniać dalej? (śmiech) Naprawdę będzie to duża impreza.
Proszę opowiedzieć o najważniejszych zmianach, jakie nastąpiły w porównaniu do zeszłorocznego festiwalu?
- Najważniejszą zmianą jest przekształcenie sekcji Inne Spojrzenie w konkurs i ustanowienie w jego ramach nagrody Złotego Pazura w wysokości 30 tysięcy złotych, przyznawanej przez oddzielne jury dla filmu poszukującego i wyznaczającego nowe ścieżki kina polskiego.
Nie jest pan już debiutantem, któremu wiele się wybacza - to pana drugi rok w fotelu dyrektora artystycznego Festiwalu Filmowego w Gdyni. Nie boi się pan, że tym razem zostanie ostrzej oceniony, na przykład za wyjątkowo liczny w tym roku Konkurs Główny (to aż 18 tytułów, a przypominam, że pana poprzednik, Michał Chaciński, starał się raczej zminimalizować tę ilość) czy też za wprowadzenie w zeszłym roku budzącej wśród wielu osób kontrowersje sekcji Inne Spojrzenie - z jednej strony promującej filmy autorskie, z drugiej, uniemożliwiającej im zdobywać najważniejsze laury?
- Oczywiście, że spotkam się z krytyką - taka jest uroda tej pracy. Osobiście uważam, że powołanie Innego Spojrzenia pomogło wielu filmom, które bez tej sekcji na festiwalu po prostu by nie zaistniały. Jeśli idzie o dużą ilość filmów w konkursie, to przypomnę że rok temu - także pod moją dyrekcją - filmów było 13. W tym roku z kolei mieliśmy rekordową ilość zgłoszeń (w sumie do obydwu konkursów pełnometrażowych zgłoszono aż 53 tytuły), więc należy także i ten czynnik wziąć pod uwagę. Jestem przekonany, że działam dla dobra festiwalu i dobra polskiego kina.
Przed zeszłorocznym festiwalem w jednym z wywiadów mówił pan, że wiele osób przekonywało, że jest pan "zbyt łagodny i nie nadaje się na stanowisko dyrektora artystycznego festiwalu". Czy ostatni rok utwierdził pana w przekonaniu, że podjął dobrą decyzję? Czy trzy lata - bo na tyle podpisano z panem kontrakt - wystarczą, aby odcisnął pan na imprezie swoje piętno?
- Myślę, że to piętno już odcisnąłem: struktura konkursów jest już teraz zupełnie inna, niż ta, którą zastałem. A co do moich predyspozycji, proszę spytać moich współpracowników i osoby związane z festiwalem - ich zdanie będzie znaczyło więcej od mojego, ale śmiem twierdzić, że radzę sobie całkiem dobrze.
Czy jakaś tematyka dominuje w tegorocznych konkursowych filmach, coś, co wyróżniałoby je spośród innych produkcji, które powstają obecnie w naszej części świata?
- Polskie kino współczesne jest kinem naznaczonym dużym niepokojem w sferze wartości. Większość polskich filmowców podświadomie poszukuje mocnych fundamentów tożsamościowych: czynią to albo poprzez sięganie do historii (jak choćby Barczyk w "Hiszpance"), albo opowiadając o bohaterach w sytuacji granicznej (jak "Demon" Wrony czy "Chemia" Prokopowicza). "11 minut" Skolimowskiego to jeden z najbardziej symptomatycznych filmów dekady: podszyta grozą symfonia miejska, w której autorem partytury jest zły demiurg, zabawiający się ludźmi bez specjalnego powodu i ze znacznym okrucieństwem.
W konkursie głównym znalazło się w tym roku 6 debiutów, kilka innych jest w sekcji Inne Spojrzenie. Pamiętam, jak "młodymi zdolnymi" określano w Polsce ponad 40-letnich reżyserów, którzy zrobili pierwszy film. Czy te czasy, gdy - z przyczyn przede wszystkim finansowych - debiutowało się w tak późnym wieku, odeszły w końcu w zapomnienie?
- Na pewno jest lepiej, przede wszystkim dzięki bardzo konsekwentnej polityce Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w kwestii debiutów. Byłem przez cztery lata ekspertem PISF i mogę zaświadczyć z pierwszej ręki o tym, jak hojnie i preferencyjnie debiutanci byli i są traktowani. Myślę, że pod tym względem Polska jest jednym z najbardziej przyjaznych debiutantom filmowym krajów na świecie.
W Gdyni w tym roku wiele uwagi poświęca się nie tylko nowym filmom, ale też klasyce rodzimego kina (sekcja Czysta Klasyka, przeglądy filmów milicyjnych Kryptonim Mord czy też kina przedwojennego). Zależy panu na tym, żeby kultywować pamięć o - często zapomnianych - arcydziełach polskiej kinematografii?
- Zależy mi na tym bardzo, bo nie tylko sam jestem kinofilem i klasyka kina to mój chleb powszedni, ale przede wszystkim uważam, że bez dobrej znajomości przeszłości nie ma co mówić o teraźniejszości i planowaniu na przyszłość. Marzy mi się taki model, w którym młodzi filmowcy chłoną dzieła starszych koleżanek i kolegów, a ci ostatni są z kolei żywo zainteresowani tym, co tworzy młode pokolenie. Z takiej twórczej wymiany powstaje to, co nazywamy żywą kulturą filmową.
W tym roku wypada 40. edycja Festiwalu Filmowego w Gdyni, ale nie wszyscy pamiętają, że oprócz tego 10-lecie świętuje PISF. Chyba nie mogło się złożyć lepiej. Oscar dla "Idy", sukcesy polskich filmów na najważniejszych europejskich festiwalach, wspaniała frekwencja na rodzimym kinie (zwłaszcza na "Bogach"). To były bardzo udane miesiące dla naszej kinematografii. Może być jeszcze lepiej?
- Musi! Jest dobrze, ale to tylko początek. Nie można zmarnować tego bezcennego momentu - należy na nim budować i sięgać coraz to wyżej. Wierzę, że Gdynia może w tym mechanizmie pomagać i go współtworzyć.