Marcin Wrona: Pokazać to, czego nie widać
17 września po konferencji prasowej zorganizowanej po pokazie "Demona" na Festiwalu Filmowym w Gdyni, Marcin Wrona odpowiadał na pytania dziennikarzy o swoje najnowsze dzieło. Nikt nie przypuszczał wówczas, że będzie to jeden z ostatnich wywiadów, jakich udzieli w swoim życiu ten niezwykle utalentowany reżyser...
Dlaczego zdecydował się pan na nakręcenie "Demona", zrealizowanego na podstawie powieści Piotra Rowickiego "Przylgnięcie"?
Marcin Wrona: - Przede wszystkim ze względu na możliwość powrotu do perspektywy nieobecnej w polskim kinie od 1937 roku, kiedy powstał "Dybuk" Michała Waszyńskiego (uznawany za najwybitniejszy film żydowski wyprodukowany w Polsce, nagrany całkowicie w języku jidysz - przyp. red.). Wydawało mi się, że przypomnienie tej perspektywy mistyki, sfery metafizycznej oraz tego, że mamy wspólne korzenie, jeśli chodzi o nasze dwa narody, to wartościowy temat na film. A ja dzięki niemu będę mógł pokazać to, czego normalnie nie widać.
- Postać dybuka - pewnego rodzaju ducha, metafory oraz mostu, który łączy teraźniejszość z przeszłością, wydała mi się niezwykle pociągająca. A dodatkowo obecność tego demona na czymś, co jest chyba najbardziej symbolicznym elementem polskiej kultury, również w dramatopisarstwie, czyli weselu, może być niezwykle interesującym, dramatycznie rozsadzającym całość elementem.
Czy pański film miał również za zadanie zaprezentowanie świata, który już zniknął? W "Demonie" jest scena, gdy bohaterowie jadą przez miasteczko i jeden z nich, żydowski profesor, wspomina miejsca, które pamięta z dzieciństwa i młodości. Czy to jest sentymentalny powrót do Polski wielonarodowej, gdzie Żydzi byli częścią społeczeństwa?
- Mój film opowiada o przeszłości, której już nie ma, która wyglądała inaczej i od której, tak naprawdę, nie ma ucieczki. Tak samo jak nie ma ucieczki od własnego DNA czy od kultury i społeczeństwa, w którym się wychowaliśmy. Te wszystkie elementy są w "Demonie". Choć może nie jako element wiodący. Natomiast chciałbym, żeby z mojego obrazu wynikała refleksja dotycząca świata, którego już nie ma - zniszczonego, wymazanego, niechcianego przez niektórych. Z pewnością zaś spirytualizm pochodzący z przeszłości, wydał mi się czymś szalenie pociągającym i był jednym z powodów, dla których nakręciłem ten film.
Połączył pan pewną historię związaną z tradycją i wierzeniami - dotyczącą dybuka, z niezwykle polskim rytuałem, jakim jest wesele. Odwołuje się pan do tego, jak jest przedstawiane w literaturze - miedzy innymi przez Wyspiańskiego, ale czyta się ten film także przez dzieło Wojciecha Smarzowskiego z 2004 roku. Nawet jeżeli pan o tym nie myślał, to tak jest.
- Niewątpliwie. Wesele jest częścią naszej kultury, trudno uciekać od tego. Począwszy od Wyspiańskiego, poprzez realizacje teatralne, filmy Andrzeja Wajdy i Wojciecha Smarzowskiego, za każdym razem to wesele jest mocnym elementem kulturowym, ale też za każdym razem, ma ono innych charakter symboliczny. W naszym filmie wesele ma być łącznikiem pewnych światów: przeszłości z teraźniejszością, nowego ze starym, zmarłych z żywymi. Ponadto chciałem, żeby w "Demonie" symbolika małżeństwa nabrała jeszcze innego znaczenia, niż w tych wspomnianych filmach.
Ciekawe jest też to, że wszystkie charakterystyczne postaci dla "Wesela", pojawiają się w pana filmie, a jedna z ostatnich sekwencji jest głęboko zakorzeniona w tej tradycji.
- Mowa o scenie w chochołach?
Tak.
- To jest świadome nawiązanie do Wyspiańskiego. Adam Woronowicz zagrał to zresztą świetnie. Są w moim filmie chochoły, demony, zmarli powracający z przeszłości, których niektórzy widzą, ale większość udaje, że ich nie ma, starają się je zignorować. Akurat w wypadku tej postaci chodziło o pewnego rodzaju przemianę - ateista zaczyna wierzyć pod wpływem wydarzeń, w których uczestniczył. Dlatego ten dramat młodopolski czy też wywiedziony jeszcze z tradycji romantycznej, też gdzieś funkcjonuje w tym filmie.
Dlaczego wybrał pan Polskę południowo-wschodnią, okolice Wieliczki, Tarnowa na realizację tego filmu. To przypadek?
- Jeżeli chodzi o geografię, o rodzaj topografii, to nie było dla mnie najważniejsze, gdzie będziemy kręcić. Istotne było dla mnie to, żeby to był świat i krajobraz typowo polski: rzeka, dom, stodoła... Natomiast miasto, które pojawia się dwa czy trzy razy, miało być pewnego rodzaju konglomeratem historii Polski w XX wieku i zostało "złożone" z kilku różnych miejsc.
- Główne miejsce akcji znaleźliśmy w rejonie krakowskim, pod Bochnią. Dla samego filmu nie jest to najważniejszy element dramaturgiczny, natomiast bardzo ważny plastycznie - ze względu na typowo polską typografię i ikonografię nadawało się idealnie na nasz film.
Bawi się pan w swoim obrazie gatunkami. "Demon" stanowi pod tym względem hybrydę, zwłaszcza gdy dodamy jeszcze korzenie literackie, o których pan wspominał.
- To rzeczywiście strasznie "gęsty" film i było to dla mnie duże wyzwanie. Ale jako reżyser czuję się dosyć elastycznie i swobodnie w różnego rodzaju gatunkach, a przy tym filmie chciałem połączyć ogień z wodą - czyli z pozoru wydawałoby się przeciwstawne gatunki. Wydaje mi się, że gdybym zdecydował się wyłącznie na horror, opowiadający o dybuku i historii polskiej, to ranga tego filmu znacznie by się obniżyła.
- Zawsze w rzeczach strasznych i przerażających, szukam elementów komediowych i odwrotnie. Bo świat nie jest jednostronny, jest złożony z przeciwieństw. W moim filmie jest istotnie wiele gatunków, ale wydaje mi się, że obecność elementu mistycznego, spaja je wszystkie. Przez co bohaterowie muszą się skonfrontować zarówno z poetyką horroru, jak i groteski, komedii, thrillera czy dramatu rodzinnego. Zależało mi na zrobieniu filmu, że użyję modnego do niedawna słowa, postmodernistycznego. Chciałem pobawić się gatunkiem, ale nie dla samej zabawy, tylko żeby osiągnąć efekt, którego wydaje mi się dawno nie było w polskim kinie.
Nie bał się pan powierzyć głównych ról Tomaszowi Szuchardtowi i Agnieszce Żulewskiej, mimo że wiedział pan, iż oboje dopiero co zeszli z planu "Chemii"?
- Dla mnie to nie ma dużego znaczenia, że aktorzy grają ze sobą w innych filmach. Za każdym razem proponuję im nowe role i nowy sposób aktorstwa. Wierzę, że zatrudniam artystów na tyle elastycznych i świadomych swoich środków, że mimo tego, iż wyglądają bardzo podobnie w obu filmach i w obu biorą udział w ceremonii ślubnej, grają zupełnie inaczej. Oczywiście dla takiego plakatowego wizerunku, to są te same osoby, ale mnie zawsze ciekawi to, jak aktorzy budują swoje role, jak się zmieniają. Z każdym filmem są przecież zupełnie inni, ponieważ dojrzewają za sprawą granych postaci. Nie miałem więc żadnych obaw, mimo tego że pojawiają się w filmie, który wchodzi do kin w podobnym czasie co mój.