Ten dobry gust mam, że nie piszę sam
Zanim zaczęliśmy wywiad, zapytałem Borysa Lankosza czy widział już "Bękarty wojny" Quentina Tarantino. - Już się nie mogę doczekać. Czytałem jakimś czas temu przedruk pierwszych 10 stron i odpadłem. Strasznie się cieszę na ten film - dodał reżyser "Rewersu", z którym podczas festiwalu w Gdyni rozmawiał Tomasz Bielenia.
Zacząłem od Tarantino, bo jego najnowszy film jest hołdem złożonym kinu. "Rewers" także jest dla mnie - przede wszystkim - filmem o miłości do kina.
Borys Lankosz: W "Rewersie" nie ma cytatów, nie ma ewidentnych punktów odniesienia, ale chciałem żeby to była dla mnie i dla widza zabawa kinem, żeby była to zabawa konwencją. "Rewers" przechodzi przez różne gatunki: zaczyna się jak dramat obyczajowy z czasów stalinizmu, następnie przechodzi w burleskę, potem czarną komedię, a na końcu jest trochę Hitchcockowski. Czysta przyjemność. I to wszystko zakodowane w tekście [scenariuszu - przyp.red.]. Trzeba było się tylko postarać, żeby tego nie zepsuć.
Kinofilski jest już początek Twojego filmu. Rozpoczynasz "Rewers" ujęciem migoczącej wiązki światła z projektora filmowego.
Borys Lankosz: To jest mój pierwszy film. Ja dopiero wchodzę w ten świat, o którym zawsze marzyłem. Od dzieciaka chciałem robić filmy. Kiedy więc w scenariuszu Andrzeja Barta zobaczyłem, że pierwsza scena dzieje się w kinie - nie miałem wątpliwości, że tak będzie wyglądał pierwszy kadr "Rewersu".
Oglądając "Rewers" nie można nie zauważyć siły scenariusza Andrzeja Barta. To po prostu - rzadkość w polskim kinie - świetnie napisany film.
Borys Lankosz: To było źródło. To otworzyło mi wszelkie drzwi - bez tego bym sobie nie poradził. Ja nie jestem człowiekiem z tupetem. A tupet - nie czarujmy się - przydaje się w tym środowisku. Tylko mając pod pachą mocny scenariusz mogłem liczyć na to, że mi się uda. Wykorzystując to, że przyjaźnimy się i współpracujemy z Andrzejem parę ładnych lat, poprosiłem go o to, żeby napisał dla mnie tekst. A on wymyślił przepiękną historię.
To otworzyło wszelkie drzwi. Jerzy Kapuściński, nowy dyrektor studia filmowego "Kadr", nie miał wątpliwości, że chce ten film zrobić. Właściwie cała obsada, jaką sobie wymarzyłem, błyskawicznie odpowiadała, że chce w tym wziąć udział. Oczywiście chcieli się najpierw spotkać, zobaczyć czy nie jestem absolutnym kretynem i czy dam radę, ale tak naprawdę źródłem wyjścia do rozmowy był świetny scenariusz.
Dla mnie bardzo ważna jest kwestia odpowiedzialności za widza. Ja też czuję się przede wszystkim widzem i bardzo chcę, żeby ktoś kto poświęca dwie godziny swojego życia i wydaje jeszcze na to kupę szmalu, coś z tego miał. Bardzo starałem się, żeby mieć dobrą historię do opowiedzenia. Ja bardzo dużo czytam, od dzieciaka bardzo dużo czytałem. I myślę, że trochę jak Rachela z "Wesela" - "ten gust dobry mam, że nie piszę sam". Doskonale zdaję sobie sprawę, że to powinni robić zawodowcy. Ale oczywiście byłem obecny w trakcie powstawania scenariusza, bo wiedziałem o czym to będzie - Andrzej dzwonił do mnie z jakimiś pomysłami, to się stawało na moich oczach, nie było tak, że dostałem gotowy tekst.
Scenariusz scenariuszem, ale to w jaki sposób Marcin Dorociński zagrał scenę swojej śmierci nie mogło już być napisane.
Borys Lankosz: Wszyscy aktorzy poszli na maksa - brawurowo zagrali. Ale to też się wzięło stąd, że poświęcaliśmy naprawdę wiele godzin na próby. Tak jak mówię - dobrych scenariuszy w Polsce nie ma. Oni są bardzo inteligentnymi i zdolnymi bestiami. Jak przeczytali scenariusz - mówię o Agacie [Buzek] i Marcinie [Dorocińskim], o Adamie Woronowiczu - to natychmiast zrozumieli, w co mogą wbić w zęby. Jaka to jest szansa. Spotykaliśmy się więc na próby, zapraszałem ich do domu, to były godziny rozmów. Najpierw samych rozmów, w których stwarzaliśmy życiorysy tych wszystkich postaci. To bardzo mi pomogło.
Co do samej sceny śmierci, Marcin zrobił to wstrząsająco już za pierwszym razem. Opadła mi szczęka, ale jako stary manipulator powiedziałem mu, że było do niczego i musi się bardziej postarać. I wtedy już poszedł na całość, wtedy już naprawdę ludzie na planie mieli ciarki. Baliśmy się, że coś mu się naprawdę stanie. Znakomicie to zrobił.
Realizacja tego filmu musiała być dla ekipy niezłą zabawą.
Borys Lankosz: To była niesłychana przygoda. Ja wyszedłem z filmu dokumentalnego, więc to było dla mnie nowe doświadczenie. To było tylko 28 dni zdjęciowych. Ale mam wrażenie, że wszystkim - mówię i o aktorach, i o ekipie - w jakiś sposób udało się przenieść w czasie i przestrzeni i że na te 28 dni my w tych latach 50. zamieszkaliśmy. Symulacja była pełna - muszę przyznać, że to jest fantastyczne uczucie. Dopiero teraz zaczynam wyobrażać sobie, co muszą czuć reżyserzy, którzy kręcą wielkie epickie kino - mają pół roku zdjęć i to się jeszcze dzieje w XVI wieku. To musi być kompletny odjazd!
Twój film wywołuje określone filmowe asocjacje. Sam wspomniałeś o kinie czarnym, o komedii kryminalnej, o socrealistycznym dramacie. Mnie osobiście skojarzył się z "Amelią" Jean Pierre'a Jeuneta...
Borys Lankosz: Postać grana przez Agatę Buzek? Hmmm, nie myślałem o tym, ale uwielbiam "Amelię"... Nie masz pojęcia jakie to jest miłe dla mnie, jak szeroka jest gama skojarzeń, które prowokuje mój film. To aż zabawne. Bo to są: Almodovar, Tarantino, Frank Capra, teraz "Amelia", ktoś mi jeszcze wspomniał o Munku. Słyszałem takich porównań o wiele więcej i one są trochę "od sasa do lasa". To świadczy chyba o tym, że być może udało się popełnić coś oryginalnego, co nie jest tak łatwe do sklasyfikowania. To jest dla mnie ogromna radość.
Muszę zapytać o wątek współczesny, którym kończysz "Rewers".
Borys Lankosz: Uwielbiam to zakończenie, dałbym się za nie pokrajać. O tyle trudno jest mi jednak o nim mówić, że mógłbym bardzo łatwo go obronić i pokazać, dlaczego jest dla mnie tak ważny. Ale, po pierwsze - musiałbym zinterpretować swój własny film, a po drugie - musiałbym zdradzić wiele fabularnych niuansów, które odebrałyby przyjemność widzowi.
Twój film wiele zawdzięcza muzyce...
Borys Lankosz: Włodka Pawlika przedstawił mi Jurek Kapuściński, poszedłem na jego koncert, akurat była premiera płyty "Grand Piano". To jest facet, który jest bardziej znany w Ameryce, niż w Polsce, napisał muzykę do ostatniego filmu Greenawaya. Jest geniuszem.
Włodek wkroczył do pracy na etapie pierwszych wersji montażowych - niesamowita synergia była. Doskonale się rozumieliśmy. On ma w sobie ogromne poczucie wolności i wielką wyobraźnię, co pozwoliło mu napisać muzykę, która wykracza poza czas, poza schemat, jest niekonwencjonalna a jednocześnie wynosi ten film o piętro wyżej.
Ja sam mam wykształcenie muzyczne, gram na fortepianie, zawsze marzyłem, żeby być muzykiem jazzowym, ale się nie udało. Nie miałem specjalnego talentu. Fortepian jest takim instrumentem, że albo jesteś wielkim solistą, albo uczysz dzieci w szkole podstawowej. Trochę niewdzięczna sytuacja.
"Rewers" jest Twoim pierwszym filmem fabularnym. Obserwując polskie kino ostatnich lat można zauważyć, że o wiele trudniej od debiutu nakręcić jest drugi film. Masz już jakiś pomysł?
Borys Lankosz: Nie myślałem o tym jeszcze. Wszystko w tej chwili zainwestowałem w "Rewers" i trochę się wyłączyłem z rzeczywistości. Jeśli chodzi o następne projekty... Bardzo chciałbym zrobić film według powieści Andrzeja Barta "Fabryka muchołapek", która jest nominowana w tym roku do nagrody Nike. To jest opowieść o Chaimie Rumkowskim i łódzkim getcie, a my z Andrzejem przez ostatnie pięć lat robiliśmy o tym dokument "Radegast", który świetnie z tą książką koresponduje. Ogromnie chciałbym to zrobić, ale tu jest koprodukcja z zagranicą konieczna - duże pieniądze, bo film wymaga międzynarodowej obsady. To może być wielka rzecz, bo to wspaniała powieść. Jak się uda, będzie to pierwsza sytuacja w kinie, kiedy Holokaust spotkałby się z postmodernizmem. Zupełnie niekonwencjonalne podejście do tematu. Myślę, że to jest potencjał na wielki film.
Dziękuję za rozmowę.