Sobota w Gdyni
Sobota w Gdyni to czas błogiej bezczynności, nerwowych spekulacji i spacerów po plaży. Już wieczorem dowiemy się kto otrzyma Złote Lwy - główną nagrodę festiwalu.
Właściwie festiwal już się zakończył. Kto po pięciu intensywnych filmowych dniach jeszcze ma ochotę na wizytę w sali kinowej? Przyszła pora na pierwsze podsumowania i wstępne prognozy. W piątkowy wieczór, podczas gali wręczenia nagród w Konkursie Kina Niezależnego, poznaliśmy już pierwszych, pozaregulaminowych laureatów Konkursu Głównego. Sześć wyróżnień podzielili między siebie Borys Lankosz - reżyser filmu "Rewers" i Jacek Borcuch - twórca "Wszystko co kocham". Publiczność Teatru Muzycznego wskazała na Borcucha, któremu przypadł Złoty Klakier - nagroda dla najdłużej oklaskiwanego filmu konkursu. Z kolei widzowie Multikina, gdzie odbywały się wszystkie festiwalowe seanse, wybrała film Lankosza. Jednomyślni w swych wyborach okazali się także dziennikarze, dekaefowcy [DKF - Dyskusyjny Klub Filmowy] i kiniarze : wszyscy nagrodzili "Rewers", który wydaje się być największym faworytem sobotniej gali.
Kto może zagrozić filmowi niezwykłemu filmowi Lankosza? (dawno nie było w polskim kinie obrazu, który w równym stopniu porwałby krytykę i publiczność). Jedynym poważnym konkurentem wydaje się tu "Dom zły" Wojtka Smarzowskiego. Film-wstrząs, porównywany przez wielu - słusznie - do "Ładunku 200" Aleksieja Bałabanowa. O ile Lankosz traumę stalinizmu sublimuje w inteligentnej zabawie z konwencjami kina, o tyle Smarzowski bez żadnego sztafażu rozlicza się z polskim homo sovieticusem. Dwa przeciwległe bieguny kina - dwa wybijające się tu ponad przeciętność filmy. Łatwiej przyznać będzie Złote Lwy Lankoszowi, czy jury podejmie ryzyko uhonorowania bardziej niewygodnego filmu?
"Rewers" stratny w Gdyni być jednak nie może. W ciemno należą mu się przynajmniej dwie nagrody: za scenariusz (dla Andrzeja Barta) i za reżyserski debiut (Lankosz jest cenionym dokumentalistą, ale to jego pierwsza fabuła). Problem z werdyktami jury polega jednak na tym, że rzadko kiedy są one sprawiedliwe, najczęściej służą chęci dogodzenia każdemu po trochu. Czym innym była nagroda za scenariusz w 2007 roku dla Jerzego Stuhra za jego "Korowód", jak nie rodzajem pocieszenia dla cenionego twórcy, który nakręcił słaby film? Nagroda za scenariusz jest właśnie taką zapchajdziurą, "dziką kartą" dla klasyka, który miał gorszy czas. Miejmy nadzieję, że tegoroczne jury pod przewodnictwem Krzysztofa Krauze nie poprzestanie na samych deklaracjach i nie popełni błędu poprzedników (nagradzając np. scenariusz Janusza Morgensterna i Janusza Andermana do "Mniejszego zła"). Od nagród tego typu są dyplomy prezesa TVP, prezydenta miasta Warszawa i inne wyróżnienia specjalne.
O ile z wyborem najlepszego filmu festiwalu nie mam w tym roku problemu, tak o wiele trudniej wskazać mi zdecydowanego faworyta w kategoriach aktorskich. Mam swoich kandydatów, jednak obstawianie tu pewniaków to jak gra w rosyjską ruletkę. Kto mi się podobał? Najbardziej Marian Dziędziel w "Domu złym" i Dorota Kolak w "Jestem twój" - nie są to jednak klasyczne główne role i spokojnie mogą być rozpatrywane jako kreacje drugoplanowe. Pod rozwagę będą brane zapewne przez jurorów klasyczne występy: Olgierda Łukaszewicza w "Generale Nilu" i Adama Woronowicza w "Popiełuszce" oraz Borysa Szyca w "Handlarzu cudów". Ale na mnie większe wrażenie zrobiła kreacja Szyca w "Wojnie polsko-ruskiej" i Mariusza Ostrowskiego w "Jestem twój".
Z paniami sprawa jest nieco trudniejsza - nie było w tym roku filmów, które opowiadałyby wyłącznie o kobiecie. W "Nigdy nie mów nigdy" z ekranu nie schodzi co prawda Anna Dereszowska, ale nie jest to w żadnym wypadku rola do nagrody. Może Roma Gąsiorowska w "Wojnie polsko-ruskiej" (choć to też drugi plan), może Agata Buzek w "Rewersie"?
Wśród drugoplanowych ról mam też swoich ulubieńców: to Janusz Gajos w "Mniejszym źle" - jego sowizdrzalskie poczucie humoru w znaczący sposób ożywia lekko nudnawą historię Morgensterna (mogę wręcz powiedzieć, że tylko jego zapamiętam z tego filmu) oraz Marcin Dorociński w "Rewersie" (komu się wydaje, że łatwo zagrać amanta z przymrużonym okiem - niech spróbuje). Wśród pań nagrodziłbym Annę Romantowską za dwie role: jako żony Gajosa w "Mniejszym źle" i matkę głównej bohaterki w "Nigdy nie mów nigdy". Tylko że identyczną nagrodę otrzymała już dwa lata temu za "Statystów". To może Magdalena Biegańska za epizodzik w "Helu"? Tylko czy to nie zbyt mała rola do nagrody?
Jeśli chodzi o debiut aktorski tu w grę wchodzą Filip Garbacz, który za rolę w "Świnkach" zauważony już został w Karlowych Warach oraz charyzmatyczny, przypominający trochę fizycznie Krzysztofa Siwczyka ("Wojaczek") Mateusz Kościukiewicz z "Wszystko co kocham". Po raz pierwszy na ekranie prezentuje się również w "Mojej krwi" młoda Wietnamka - Luu de Ly. Wszystkie cztery "galerianki" z filmu Katarzyny Rosłaniec wykluczam.
Na koniec muszę wspomnieć o mistrzach drugiego planu - dwóch aktorach, którzy w tym roku niezwykle często pojawiali się w konkursowych filmach, za każdym razem budując małe, ale niezwykle wyraziste postaci. Chodzi mi o Marka Kalitę i Janusza Chabiora. Razem zobaczyć można ich w "Ostatniej akcji" Michała Rogalskiego. Kalita występuje też jako ginekolog w "Nigdy nie mów nigdy", wojskowy we "Wszystko co kocham", ksiądz w "Świnkach" i podpułkownik Hryckowian w "Generale Nilu". Chabior tworzy mistrzowskie etiudki aktorskie w filmach "Zero"(pracownik recepcji motelu) i "Hel" (pacjent szpitala dla psychicznie chorych). Przebłyski ich ekranowej obecności były dla mnie prawdziwym odkryciem tegorocznej Gdyni.