Kolorowy czarno-biały "Rewers"
Pokazany wczoraj "Rewers" Borysa Lankosza na podstawie scenariusza Andrzeja Barta okazał się odkryciem festiwalu w Gdyni. Sporo emocji wywołała również premiera najnowszego filmu Mariusza Grzegorzka "Jestem twój".
- Czy od początku wiedział Pan, że chce nakręcić film czarno-biały? - zapytał Borysa Lankosza na konferencji prasowej prowadzący ją Paweł Sztompke. - Tak - odparł z pewnym uśmiechem reżyser. Nie było jednak w tej lapidarnej odpowiedzi ani grama butnej bezczelności, była to jedynie próbka stylowego poczucia humoru debiutującego w fabule dokumentalisty. Jego "Rewers" jest bowiem inteligentną - jak chcą producenci - "czarną komedią", opowieścią o zamieszkującej w stalinowskich czasach jedno małe mieszkanie trzech pokoleniach inteligenckiej rodziny w osobie babci (Anna Polony), mamy (Krystyna Janda) i Sabiny (Agata Buzek).
Określenie "czarna komedia" jest jednak nieco mylące i nie oddaje w pełni specyfiki tego filmu, w którym znajdziemy również elementy komedii kryminalnej, filmu gangsterskiego czy kina noir. Zabawa z konwencją? Tak, ale jest w tej piekielnie dobrze napisanej historii (Andrzej Bart - jeśli ten film nie zdobędzie Złotych Lwów, to będzie nagroda za scenariusz) coś więcej, niż tylko niewinne igraszki miłośników kina.
Tylko dla INTERIATV - Agata Buzek o swej roli w filmie "Rewers":
"Rewers" rozpoczyna się ujęciem sali kinowej i migoczącego snopu światła z kabiny projekcyjnej. Główna bohaterka Sabina siedzi w kinie i ogląda fragmenty kroniki filmowej. Jesteśmy w kinie - zaznacza już na początku Borys Lankosz, by łatwiej było widzom zaakceptować konwencję jego filmu. Przez cały czas będziemy mieli bowiem do czynienia z pastiszem. To historia, która nie tylko wydarzyła się w latach 50. XX wieku, lecz również została opowiedziana w sposób, w jaki wtedy opowiadało się w kinie historie. Stylizacja jest totalna (przypomniał mi się "Dobry Niemiec" Stevena Soderbergha) - kreacyjność świata przedstawionego przypomina jednak nieco bajkowość "Amelii" Jean-Pierre'a Jeuneta. Pomyślałem o tej paraleli w scenie, w której Sabina połyka złotą monetę ("znalazła skrytkę, o której nawet siły diabelskie mogłyby nie wiedzieć"). Jest wtedy duchową krewną Amelii Poulain.
"Rewers" jest filmem, który w każdym szczególe zachwyca kompletnością. Kostiumy Magdaleny Biedrzyckiej, charakteryzacja m.in. Waldemara Pokromskiego, scenografia Magdaleny Dipont, zdjęcia Marcina Koszałki, jazzująca muzyka Włodka Pawlika, scenariusz Andrzeja Barta, wreszcie - aktorstwo (genialny Marcin Dorociński w roli Bronisława, stylizowany na stalinowskiego Humphreya Bogarta), wszystko buduje jakość tego filmu, którym po 14 latach milczenia wraca do produkcji studio filmowe "Kadr".
Wprost z Gdyni - rozmowa INTERIA.TV z Marcinem Dorocińskim:
- Jerzy Kawalerowicz byłby dumny - powiedział twórcom jeden z dziennikarzy na konferencji prasowej. Co było specyfiką najlepszych filmów "Kadru"? Scenariusz. "Rewers" świetnie ogląda się nie tylko dlatego, że jest sprawnie wyreżyserowany. Ten film zachwyca dlatego, że jest genialnie napisany.
Wczoraj premierę miał w Gdyni także najnowszy film Mariusza Grzegorzka "Jestem twój" - adaptacja sztuki Judith Thompson, która podzieliła krytykę. To bowiem "gorące" kino, zrealizowane na "permanentnym dualu" (Grzegorzek, określając osobowość Thompson oraz powoływanych przez nią do życia postaci, użył właśnie tego określenia: "W tym samym momencie wciąga kokę i pije melisę" - scharakteryzował). Jest w kinie Grzegorzka pewna nerwowa niekonwencjonalność - jaki inny polski reżyser pozwoliłby sobie na nieostre zbliżenie twarzy? (przypomniał mi się Anton Corbijn, ten od "Control"). Jest pstrokata popkulturowość - jaki inny polski reżyser tak wyraźnie ustylizowałby głównego bohatera na Dave'a Gahana? (Mariusz Ostrowski w roli Artura jest ozdobą tego filmu). Wreszcie - przesadna teatralność. Ogląda się "Jestem twój" jak teatr (Grzegorzek adaptował już na scenie dwa teksty Thompson). Ale określenie "teatralność" ma tu inne od potocznego znaczenie.
W "Jestem twój" Grzegorzek próbuje bowiem nie tylko opowiedzieć historyjkę, jak to ma w zwyczaju polskie kino , ale diagnozuje też - jakkolwiek banalnie to nie brzmi - kondycję współczesnego człowieka. W tym polski teatr ostatnich lat zdecydowanie przewyższa kino - jest drapieżny, odważny, niebojący się podejmowania trudnych tematów, eksperymentujący - często na granicy kiczu, ale jeśli podejmujemy ryzyko, to do końca, na całego. "Teatralność" filmu Grzegorzka stanowi w moim mniemaniu o jego sile, nie słabości.
Bohaterowie Grzegorzka (i Thompson) są trochę z innego świata, niż przyzwyczaiło nas do tego polskie kino. Pełni sprzeczności, targani przeciwstawnymi emocjami, irracjonalni, histeryczni, na granicy szaleństwa. Przypominają bohaterów Andrzeja Żuławskiego. Jest w tym sporo psychodramy, ale też pole do aktorskiego popisu. Małgorzata Buczkowska-Szlenkier, Roma Gąsiorowska, Ireneusz Czop, wspomniany Mariusz Ostrowski czy wreszcie rewelacyjna mama reżysera - Dorota Kolak - wszyscy kreują tak wyraziste postaci, że nie zdziwię się, jeśli któraś z aktorskich nagród powędruje do któregoś z nich. O ile jury doceni ekstrawagancję Grzegorzka - "Jestem twój" nie został bowiem pierwotnie zakwalifikowany do konkursu gdyńskiego festiwalu (do pary z "Lasem" Piotra Dumały), jako zbyt hermetyczne kino.
Niczego dobrego nie da się niestety powiedzieć o reżyserskim debiucie realizatorskiej pary Bolesław Pawica - Jarosław Szoda. "Handlarz cudów" z główną rolą Borysa Szyca - alkoholika, który postanawia odbyć pielgrzymkę do Lourdes. Pomysł na ten film zrodził się w głowie Grzegorza Łoszewskiego - autora "Komornika". Tak jak w filmie Feliksa Falka, tak samo w "Handlarzu cudów" uparte podążanie za wskazówkami z podręcznika dla scenarzystów kończy się schematycznym tekstem, który swą przewidywalnością (zawiązanie akcji, rozwinięcie, rozwiązanie) potrafi zachęcić widza do opuszczenia kina przed czasem. Gdyby to jeszcze było jakoś z sensem wyreżyserowane. Gdzie tam? Aranżacja co dynamiczniejszych scen (jak np. ucieczka granego przez Szyca Stefana przed pacjentami odwyku) nie dorównuje nawet realizacyjnemu poziomowi "M jak miłość".
Jeśli do tego dodamy ckliwą historię o nawróconym grzeszniku (Borys Szyc uwija się w aktorskich konwulsjach jak w ukropie), który postanawia nielegalnie przewieźć do Francji dwójkę dzieci z Czeczeni (tak, tak, trafia mu się taki przymusowy bagaż) - mamy niezamierzoną parodię pokazywanego w Gdyni dwa lata temu "Wszystko będzie dobrze" Tomasza Wiszniewskiego.