Gdyńskie debiuty. Absolute beginners?
Drugi dzień festiwalu w Gdyni upłynął pod znakiem tegorocznych debiutantów. Najwięcej zainteresowania wzbudziły pokazy "Boiska bezdomnych" Kasi Adamik i "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta.
Zarówno córkę Agnieszki Holland, jak i słynnego dokumentalistę ciężko traktować jako debiutantów. Ta pierwsza pracuje w kinie już od ponad dekady, twórczo wspomagając produkcje swojej mamy, 57-letni Bławut to z kolei klasyk kina dokumentalnego. Debiutanckość ich fabuł ma więc charakter umowny - Adamik zrealizowała już przecież w 2002 roku samodzielny film "Bark!", "Jeszcze nie wieczór" to z kolei kino na pograniczu fabuły i dokumentu - sam reżyser przyznaje, że w tym wypadku ciężko o jednoznaczną klasyfikację. Taryfy ulgowej, którą stosuje się zwykle wobec debiutanckich produkcji, nie sposób tu więc zastosować - mówimy bowiem o twórcach uznanych, dojrzałych i w pełni świadomych.
"Boisko bezdomnych" to kino amerykańskie. Choć reżyserka przyznaje, że miała patriotyczne zamiary, kręcąc film o grupie bezdomnych, którzy postanawiają wystartować w futbolowych Mistrzostwach Europy Bezdomnych, to w całym filmie pobrzmiewa znany z amerykańskich produkcji schemat - przezwyciężenie naszych słabości jest możliwe, wystarczy wierzyć i trzymać się grupy ludzi, którzy walczą o to samo. Skojarzenie z "Parszywą dwunastką" być może nie jest całkiem od rzeczy.
Mamy więc byłego piłkarza Jacka Mroza (Marcin Dorociński po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z najlepszych polskich aktorów), który po zakończonej szybko i tragicznie bajecznie zapowiadającej się karierze futbolowej, popada w osobiste tarapaty i ląduje na warszawskim Dworcu Centralnym, gdzie zaprzyjaźnia się z grupą bezdomnych. Pod jego trenerskim okiem przygotowują się do wspomnianej imprezy, na której zdobywają srebrny medal. Przewidywalne? Ckliwe? Melodramatyczne? Trzy razy tak.
Jest jednak w obrazie Adamik pewien realizacyjny pazur, choćby montażowa werwa - to bardzo gęsto, wyraźnie widocznie krojony film. Nie sposób nie docenić także żywej, chwytającej życie kamery i wreszcie - to chyba najważniejsze - świetnego prowadzenia aktorów. Pomijając rewelacyjnego Dorocińskiego, każdy z piłkarskiej drużyny bezdomnych zasługuje na słowa uznania (a zwłaszcza ekranowe zwierzę - Eryk Lubos). Najwięcej braw jednak dla samej reżyserki, która - tu znowu przykład "Parszywej dwunastki" - wzorem klasycznego filmu Aldricha, stworzyła żywe i różnorodne postaci, reprezentujące poszczególne typy zachowań (nie zdziwiłbym się, gdyby - jeśli nie będzie lepszych kandydatur - męska obsada "Boiska bezdomnych" otrzymała zbiorową nagrodę aktorską).
Jest jeszcze jeden szczegół, który stawia film Adamik przed szereg polskiej produkcji filmowej. To realistyczna dosadność języka, którym reżyserka, poprzez swoje postaci, opowiada tą historię. Co prawda klnie się w "Boisku bezdomnych" równie często, co w "Lejdis" - trudno jednak o dwa bardziej różne filmy - ten pierwszy, współczujący, pełen zrozumienia dla ludzkich słabości, silnie zakorzeniony w rzeczywistości i ten drugi - eskapistyczny, nierealny, wyimaginowany i błahy. I choć ogólne wrażenie po seansie "Boiska bezdomnych" jest jednak rozczarowujące, to daj Boże więcej takich rozczarowań.
Najbardziej oczekiwanym filmem drugiego dnia festiwalu był jednak "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta. Po pierwsze - był to absolutnie premierowy pokaz tego filmu; po drugie - to, co mieliśmy zobaczyć na ekranie, było wielką niewiadomą. Tylko tyle, że Jacek Bławut kręci film w Domu Aktora w Skolimowie z legendami polskiego kina. Dorota Kędzierzawska wskrzesiła Danutę Szaflarską w "Pora umierać", Bławut poszedł na całość; średnia wieku aktorów, "grających" w "Jeszcze nie wieczór" jest daleko wyższa od emerytalnej. Nowicki, Andrycz, Burczyk, Gliński, Szaflarska, Tyszkiewicz, Kwiatkowska, Kłosowski - legendy polskiego kina i teatru oraz... Sonia Bohosiewicz.
Spodziewałem się improwizacji i braku grania - Bławut po prostu podglądał kamerą swoich wybrańców, jak czynił to w swoich najlepszych dokumentach. Umieścił ich w Domu Aktora w Skolimowie, wymyślił zręb fabuły - wielcy aktorzy przygotowują "Fausta" Goethego i pozwolił, aby życie toczyło się samo (jak przyznał, ma 120 godzin materiału, z którego być może powstanie serial telewizyjny). To jest oczywiście film-hołd złożony wielkim, a zapomnianym postaciom polskiego aktorstwa, jest również "Jeszcze nie wieczór" spełnieniem ich największych marzeń (nieżyjący już Wieńczysław Gliński, mimo próbowania przez grupę "Fausta", spełnił swoje marzenie o zagraniu Hamleta, wygłaszając słynne "Być albo nie być" - Bławut przyznał, że poszedł po prostu za życzeniem aktora).
Wszyscy w filmie Bławuta grają poniekąd siebie - jak Jan Nowicki w głównej roli Jerzego, osławionego Wielkiego Szu, kobieciarza i autora krwistych sentencji życiowych, jak dystyngowana Beata Tyszkiewicz po hrabiowsku odmawiająca uczestnictwa w życiu Domu Aktora, zamknięta w czterech ścianach swego pokoju, a zwłaszcza Nina Andrycz, wcielająca się w siebie samą, odwiedzającą mieszkańców Domu Aktora. Rzeczywistość miesza się tu jednak z fikcją (w końcu Jan Nowicki gra... Jerzego), prawda flirtuje z marzeniem, improwizacja napędza akcję.
Jest przy tym "Jeszcze nie wieczór" filmem szczególnej kategorii. Nikt nie patrzył na "Po sezonie" inaczej, niż przez pryzmat życia Leona Niemczyka. To z myślą o nim Jacek Bławut pomyślał 11 lat temu swój fabularny debiut. Wybitny aktor nie doczekał jednak tej roli, tuż po zakończeniu zdjęć zmarli Wieńczysław Gliński i Fabian Kiebicz. "Jak tak dalej pójdzie, to przed premierą filmu połowa nas wymrze" - żartował na konferencji prasowej Jan Nowicki. Wisi nad filmem Bławuta ciężar złowieszczej przepowiedni. Ale nie bez przyczyny gra się w "Jeszcze nie wieczór" sztukę Goethego. Z kim zawarł pakt reżyser filmu?
Najciekawszym filmem konkursowym okazały się jednak dotychczas "Lekcje pana Kuki" Dariusza Gajewskiego. Ta obdarzona specyficznym,"szampańskim" humorem polsko-austriacka koprodukcja zaskakuje spójnością, lekkością i bezpretensjonalnością. Ta zrealizowana w konwencji baśni (no, może realizmu magicznego) opowieść o wyjeździe młodego Polaka do Wiednia jest idealną odtrutką na nasz "kompleks polski".
Dochodzenie do dorosłości bohatera, granego przez Łukasza Garlickiego, z jakichś powodów nie odbywa się w Warszawie, tylko w Wiedniu. Może przykład z Dariusza Gajewskiego powinni brać inni polscy reżyserzy? Jeśli Europa nas nie chce, to - zamiast biernie czekać na swoją szansę - przełamać nasz kompleks i wprosić się do Europy? Czy nie to zrobiła Małgorzata Szumowska z "33 scenami z życia"?
Tomasz Bielenia, Gdynia