Czego nie ma Piekorz, co ma Szumowska?
Jest lepiej niż przed rokiem - słucham, co mówi się o tegorocznym festiwalu w Gdyni i zastanawiam się, czym jest tajemniczy twór, zwany polskim kinem. Ja tu przecież oglądam filmy, nie jakąś kinematografię.
Jest lepiej, dobre filmy, lepsze technicznie - ocieram się o kuluarowe rozmowy. No tak, Gdynia jest trochę po to, by uspokoić filmowe sumienie narodu, by na bankietowym rauszu poklepać się po ramieniu, dodać sobie otuchy, trochę się pooszukiwać. Nie oszukujmy się. Filmów, które odstają od reszty stawki jest w tym roku, tak jak w poprzednich edycjach - dwa, góra trzy. Niestety po raz kolejny potwierdza się, że nie trzeba uczestniczyć w festiwalu, by przewidzieć werdykt - spodziewanymi faworytami były i są - "Rysa", "33 sceny z życia", "Cztery noce z Anną".
Drażnią mnie podsumowujące rozmowy o kondycji polskiego kina - to zawsze sprowadza się do przymusowego dowartościowywania tych niedoszłych arcydzieł, bądź - z drugiej strony - genetycznie uwarunkowanego marudzenia. Czy jest lepiej, niż rok temu, czy polskie kino jest na wyższym poziomie, czy wreszcie nie musimy się wstydzić za polska kinematografię? Musimy i zawsze będziemy musieli. Rozmowa o "kinematografii" jest bez sensu, czy nie rozsądniej lepiej spierać się po prostu o "filmy"?
W większości przypadków nie ma jednak o co. "Droga do raju" Gerwazego Reguły pozytywnie zaskakuje, ale tylko w kontekście dotychczasowej twórczości reżysera "Los Chłopacos". Od dna można się przecież tylko odbić. Ta miła, ciepła i sympatyczna historia o miłości między pracownicą masarni i śmieciarzem jest jednak tak nijaka, że zapominamy o niej w 15 minut po zakończeniu seansu. Polskie filmy nie stawiają pytań, one chcą jedynie opowiedzieć jakąś, najczęściej marną, historię.
Myślę od wczoraj intensywnie o dwóch filmach. "33 scenach z życia" Małgorzaty Szumowskiej i "Senności" Magdaleny Piekorz. Jeden jest rewersem, drugi - awersem tej samej monety. W filmie Szumowskiej odbija się słabość filmu Piekorz, seans "Senności" z kolei nadaje wartość "33 scenom z życia". Dobrze, że powstają złe filmy - w kontekście ich niepowodzeń rodzą się przecież filmy wybitne. Jeśli się porówna te produkcje, czy może być coś bardziej różnego? Realizm i brutalizm emocji u Szumowskiej - ich przesadnie sztuczna egzaltacja u Piekorz. Pospolitość dialogów u Szumowskiej - ich nadmierna literackość u Piekorz.
Postaci Szumowskiej są ulepione z gliny, bohaterowie Piekorz są z papieru. Aktorstwo u Szumowskiej dotyka granicy ekshibicjonizmu, Piekorz nie wykracza poza ramy przyzwoitości. Szumowska w poszukiwaniu idealnej aktorki uparła się na Niemce Julii Jentsch, ryzykując fiaskiem dubbingu - Piekorz dała swemu ulubionemu aktorowi Michałowi Żebrowskiemu możliwość wyboru roli (nie wyobrażam sobie tego). Niuanse, zawsze niuanse.
Te jeszcze lepiej widoczne są na odrestaurowanej cyfrowo wersji klasycznego filmu Jerzego Kawalerowicza "Pociąg". Inicjacyjny seans nie wypadł doskonale - pliki na serwerze zrobiły psikusa i kilka minut "Pociągu" "poszło" bez synchronizacji obrazu i dźwięku. W przyszłości nie doświadczymy już elektryzującego kinowego przeżycia zerwania taśmy. Ale te doświetlone cienie, uwypuklone szczegóły, wygładzone kontury - dla nich warto. Życzyłbym sobie, by w nowej wersji film ten trafił ponownie na ekrany kin.
Czego więc brakuje polskiemu kinu? Z jednej strony poczucia ciągłości, z drugiej - pozbycia się "polskiego kompleksu". "Rysa" Michała Rosy, walcząc z przyzwyczajeniami widza, opowiada jednak wybitnie "naszą" historię (czy tylko ja miałem skojarzenia z kinem moralnego niepokoju?), z kolei Szumowska, trochę jak Dariusz Gajewski z "Lekcjami pana Kuki", wyprowadza nasze kino do Europy (wiem, że nie tylko mnie przypomniało się europejskie odkrycie sprzed kilku lat - "Śmierć pana Lazarescu" rumuńskiego reżysera Cristi Pui). Jest dobrze, lepiej, będzie świetnie - kręćmy jednak raczej filmy o tym, co przeżyliśmy, niż o tym, jacy chcielibyśmy lub nie chcieli być.
Tomasz Bielenia, Gdynia