"City Island" pełne wdzięku
W Krakowie zaprezentowano w sobotę na pokazie specjalnym z udziałem reżysera film Raymonda De Felitty "City Island". Muzykę do filmu skomponował Jan A.P. Kaczmarek, gość 2. Festiwalu Muzyki Filmowej.
Prezentacja odbyła się w ramach zakończonego w sobotę 2. Festiwalu Muzyki Filmowej. Film, w którym główną rolę zagrał Andy Garcia, powstał w polskiej koprodukcji - największym współproducentem jest firma Gremi Film Production Grzegorza Hajdarowicza z Krakowa.
W maju film "City Island" otrzymał nagrodę publiczności na festiwalu filmowym Tribeca Film Festival w Nowym Jorku. Do polskich kin trafi jesienią.
"Praca nad tym filmem zajęła mi aż 8 lat; jeśli czeka się na efekty tak długo, to naprawdę musi być niezwykle podniecające. Najważniejsze jednak jest to, że to, co na początku uznałem za opowieść typowo amerykańską, zdobywa przyjaciół na całym świecie" - powiedział reżyser przed projekcją.
Jak podkreślił, starając się zrobić ten film, wszedł w bliskie kontakty z ludźmi na całym świecie. "Także Polacy powinni się czuć częścią tego filmu" - powiedział reżyser, przedstawiając współproducenta Grzegorza Hajdarowicza. Autorem muzyki do filmu jest zdobywca Oskara Jan A.P. Kaczmarek.
Jak przyznał w rozmowie z INTERIA.TV Jan A.P. Kaczmarek, przy komponowaniu muzyki inspirował go "dziki wdzięk Andy'ego Garcii":
"City Island" to komedia o dysfunkcyjnej rodzinie mieszkającej na wyspie w Nowym Jorku, której członkowie unikają mówienia prawdy o sobie. Vince (Andy Garcia), ojciec rodziny, jest strażnikiem więziennym, który potajemnie bierze lekcje gry aktorstwa i marzy o nowej karierze, a w więzieniu spotyka potomka, o którym nie wiedział. Jego córka odrabia utracone stypendium jako striptizerka, zaś syn Vinnie Junior czuje pociąg do puszystych kobiet.
Amerykańskie kino niezależne (czyt. niehollywoodzkie) jakiś czas temu przypomniało sobie, jak chwytliwym tematem może być historia "oryginalnych" bohaterów. "Mała Miss" czy "Juno" dzięki prostej zasadzie, że inność przyciąga, a publiczność lubi pośmiać się z wad innych, zmierzyły się w oscarowym wyścigu z prawdziwymi gigantami. Podobną drogą poszedł De Fellita i odniósł sukces. "City Island" to z jednej strony ciepła historia skrojona do znanego wszystkim scenariuszowego schematu, ale choć nie zaskakuje, to z pewnością bawi. Jest więc tajemnica z przeszłości, rodzinne problemy i brak porozumienia, z pozoru niemożliwe do spełnienia ambicje głównego bohatera, "anioł stróż" (tu koleżanka z kursu aktorskiego, Molly) jako katalizator konfliktów i końcowe katharsis.
Jednak dzięki umiejętnie rozpisanym gagom i bardzo dobrej grze, całość może urzec, stąd nie dziwi nagroda publiczności na festiwalu Tribeca. Andy Garcia wyśmiewa swój wizerunek gangstera, a scena castingowa to prawdziwy popis aktora. I choć to on z oczywistych względów jest główną gwiazdą "City Island", to jest jeszcze druga liga, która nie pozostaje w jego cieniu. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na Ezrę Millera, który wcielił się w młodszego syna Vince'a Rizzo. To jego drugi film w karierze, ale zapewne nie ostatni, bo talentu chłopakowi nie brakuje i w roli dość specyficznego nastolatka, który kocha karmić pulchne kobiety, umiejętnie balansuje między ironią, dystansem i potrzebą normalnej rodziny oraz miłości.
I jest jeszcze kolejny bohater filmu - tytułowe City Island. Mała, rekreacyjna wysepka w okolicach Bronksu w Nowym Jorku, gdzie życie toczy się własnym, spokojnym rytmem w zupełnym oderwaniu od tempa wielkiego miasta, które widać na drugim brzegu. De Fellita uchwycił atmosferę tej zamkniętej społeczności i właściwie odkrył dla kina to miejsce, bo choć twórcy często wybierali City Island jako miejsce planu zdjęciowego, to rzadko eksploatowali je w samych historiach.
Krakowska publiczność nagrodziła film oklaskami. Widzowie po projekcji podkreślali jego "włoski", rodzinny charakter oraz "amerykańskie" przesłanie, że prawda i miłość pozwalają przezwyciężyć wszelkie problemy. I choć to "przesłanie" Amerykanie serwują nam niemal w każdej kolejnej produkcji, to dzięki opowiedzianej z wdziękiem historii, przełkniemy po raz kolejny ograny już happy end. Każdy przecież lubi szczęśliwe zakończenia. A wdzięku opowieści o rodzinie Rizzo z pewnością nie brakuje.