Wenders, Kraftwerk i Sting
- Mój problem polegał na tym, że nie byłem ani Neilem Jordanem, ani Derekiem Jarmanem - uważa brytyjski reżyser Christopher Petit, twórca "Radio On" (1980) - jednego z najbardziej niezwykłych debiutów w historii brytyjskiego kina.
Pretekstem do spotkania z tym niedocenianym i mało znanym twórcą była projekcja jego dwóch filmów na tegorocznym festiwalu Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Zrealizowane w 1979 roku "Radio On" uchodzi dziś za dzieło kultowe. Wyprodukowany przez Wima Wendersa film pozbawionego filmowego doświadczenia dziennikarza nie tylko stał się wspaniałym portretem Wielkiej Brytanii u progu thatcheryzmu, ale też wyznaczył nową jakość filmowemu gatunkowi kina drogi. "Podróżowanie samochodem jest jak kino" - uważa Petit; jego debiutancki obraz jest zaś wizualną egzemplifikacją tej tezy.
Po latach "Radio On" zyskuje jeszcze jeden pozafilmowy walor. To właśnie w tym filmie w jednej z pierwszych filmowych ról zobaczyć możemy Gordona Matthew Sumnera, znanego później jako Sting.
W 2009 roku Petit powrócił do tematu podjętego w "Radio On" w swym nowym obrazie "Treść".
Powiedział pan, że pana najnowszy film "Treść" (Content) jest rodzajem wizualnej kody dla zrealizowanego w 1979 roku "Radio On". Oglądając jednak obydwa te obrazy ciężko uwierzyć, że ich autorem jest ten sam reżyser.
Christopher Petit: - Tym co łączy obydwa te filmy jest idea podróżowania. "Radio On" powstało w 1979 roku. Realizacja tego filmu zbiegła się w czasie z końcem dość długiego okresu panowania socjalizmu w Wielkiej Brytanii. Lewicowy rząd upadł w 1979 roku, do władzy doszła Margaret Thatcher. Wtedy też zaczął się dla Anglii nowy okres ekonomicznego kapitalizmu, który skończył się dopiero w 2008 roku w wyniku gospodarczego krachu.
- Kiedy przystępowałem do pracy nad filmem "Treść", dużo myślałem o tym 30-letnim okresie, który właśnie dobiegł końca. Pomyślałem więc, że być może najlepiej byłoby, gdybym znowu udał się w podróż samochodem. "Treść" jest więc filmem o jeździe samochodem i o drodze.
- Nie mogłem jednak nie wziąć pod uwagę zmian, które zaszły przez te 30 lat. Pierwszą z nich była zmiana technologiczna. Kiedy kręciłem "Radio On", mimo że była to skromna produkcja, ekipa składała się z około 12 osób. Mieliśmy 35-milimetrową kamerę Arriflex na taśmę celuloidową. To był naprawdę koniec pewnego technologicznego okresu w historii kina. Koniec takiego kina, które znaliśmy od początków jego istnienia. Jeśli pierwsi twórcy kina popatrzyliby na to, co wtedy robiliśmy, z pewnością rozpoznaliby jeszcze ten proces, rozumieliby, jak działa ten system. Jeśli jednak przenieślibyśmy ich w czasie do 2009 roku, nie zrozumieliby nic z tego, co dzieje się na planie filmowym.
- Myślę też, że "Treść" jest rodzajem podsumowania tego, co robiłem w kinie od czasu kiedy nakręciłem "Radio On". Tak naprawdę skończyłem z tradycyjnym, fabularnym kinem w 1984 roku. Od tego czasu zajmuję się w kinie wyłącznie ideami.
W tym czasie nakręcił pan kilka filmów dokumentalnych.
- Nie było łatwo komuś takiemu, jak ja zrealizować film w Wielkiej Brytanii. Nie byłem komercyjnym reżyserem, z drugiej strony - daleko było mi do statusu artystycznego twórcy. Mój problem polegał na tym, że nie byłem ani Neilem Jordanem, ani Derekiem Jarmanem. Ciężko więc było mi wywalczyć sobie pozycję. Byłem kimś pomiędzy. Tak naprawdę pozostałem w kinie wyłącznie poprzez realizację filmów dokumentalnych. Łatwiej nakręcić dokument.
Przed realizacją "Radio On" pracował pan jako krytyk filmowy?
- Zanim nakręciłem swój pierwszy film, przez 5 lat pisałem recenzje filmowe dla magazynu "Time Out". W tym czasie była to prawdziwie niezależna gazeta. Nie chciałem jednak spędzić reszty życia recenzując filmy. Nie interesowało mnie to. Myślałem więc, co by tu innego...
- Kino po prostu się napatoczyło. Doszło do tego w sposób, który dziś wprost trudno sobie wyobrazić. Nikt nie pozwoliłby obecnie osobie z moim doświadczeniem na realizację filmu. Mam syna w szkole filmowej w Londynie. Powiedziałem mu, że gdyby mi kazali robić rzeczy, do których on jest zmuszany, nigdy nie nakręciłbym żadnego filmu. Te wszystkie tłumaczenia: po co, dlaczego, w jaki sposób. Myślę, że cała moja kariera była próbą robienia kina, z którego nie musiałbym się nikomu tłumaczyć.
Tak jak Wimowi Wendersowi?
- To był punkt zwrotny. Poszedłem na wywiad z Wimem Wendersem. W tym czasie miałem już gotowy scenariusz filmu. Nie wiem czego oczekiwałem. Naiwnie myślałem, że być może on byłby zainteresowany wyreżyserowaniem tego tekstu. Było jednak za późno, Wim Wenders zaczynał wtedy pracę w Hollywood ["Hammet"]. Spodobał mu się jednak scenariusz i zapytał, czy znam kogoś, kto mógłby to wyreżyserować. Powiedziałem, że nie znam w Anglii nikogo, kto mógłby to zrobić. Skończyło się na sugestii, że może powinienem zrobić to sam.
- Wenders zebrał pieniądze w Niemczech, ja uzbierałem trochę w Wielkiej Brytanii. Dał mi też swojego dźwiękowca [Martin Mueller] oraz asystenta operatora [Martin Schaefer]. To było bardzo ważne dla filmu, ponieważ mieli oni spore doświadczenie wyniesione z pracy nad niskobudżetowymi filmami Wendersa. Jeśli "Radio On" odniosło jakiś sukces, stało się to w dużej mierze dzięki ich wkładowi.
"Radio On" przypomina mi klimatem "Z biegiem czasu" Wendersa z 1976 roku.
- To ciekawe, że konflikt... Powiem inaczej - Wim i jego filmy są dla mnie zbyt sentymentalne, zwłaszcza jeśli chodzi o emocjonalne relacje między bohaterami. Ja zaś bardzo wcześnie uzmysłowiłem sobie, że w kinie w ogóle nie interesują mnie związki między postaciami. Myślę, że ten opór zrodził się u mnie jako reakcja obronna na coś, co stoi u podstaw brytyjskiego kina. Bardziej interesował mnie człowiek sam w sobie, niż w relacji z innym człowiekiem. Nie chciałem tego co w "Z biegiem czasu", kiedy jeden facet spotyka drugiego faceta i razem udają się w podróż. Chciałem tego uniknąć. Jeśli mój bohater miał już kogokolwiek spotkać na swojej drodze, to najlepiej byłoby, gdyby od razu się go pozbył.
- Myślę, że jednym z powodów faktu, że nigdy nie udało mi się zrobić kariery, jest mój brak zainteresowania tym, co stanowi sedno konwencjonalnego kina.
Zamiast tego stał się pan "kultowym reżyserem".
- Tak, to bardzo grzeczny sposób na powiedzenie ci, że twoje filmy nie odniosły sukcesu.
Skoro mówimy o technologii, to koniec lat 70. był w przemyśle muzycznym czasem kaset magnetofonowych. W Wielkiej Brytanii zaś zbiegło się to z eksplozją punk rocka. Zamiast Sex Pistols, czy The Clash w pana filmie słyszymy jednak Davida Bowiego i Kraftwerk.
- Ten film miał wiele różnych ścieżek dźwiękowych. Bowie i Kraftwerk pojawili się wtedy, kiedy w projekt zaangażował się Wenders. Film był bowiem niemiecko-brytyjską koprodukcją. Nie pamiętam dokładnie jakie inne kawałki chodziły mi po głowie, kiedy byłem na etapie preprodukcji, ale wiem, że chciałem zakończyć "Radio On" piosenką The Clash "I'm so bored with the USA". Potem jednak doszedłem do wniosku, że muzyka The Clash (tak samo jak Sex Pistols) sprawi, że ten film będzie zbyt mocno związany z okresem, w którym powstał. Będzie się go oglądało wyłącznie przez pryzmat tamtych czasów.
- Jeśli zaś chodzi o Kraftwerk - to była pierwsza muzyka, jaką usłyszałem, która była dla mnie całkowicie kinematograficzna. Nie odnosiła się, jak punk rock, to bieżącej rzeczywistości, była zupełnie odrębna. Panoramiczna.
- Z kolei Bowie... Niezbyt lubiłem jego wcześniejsze rzeczy, ale bardzo spodobał mi od płyty "Low" [w filmie wykorzystany jest fragment piosenki "Always Crashing In The Same Car" z tego albumu[. Potem dowiedziałem się, że piosenkę "Heroes" nagrał zarówno po angielsku, jak i w niemieckiej wersji. Pomyślałem więc, że "Helden" to świetny utwór na otwarcie mojego filmu.
- Wydaje mi się, że w pewien sposób zdawałem sobie sprawę, instynktownie czułem, że Bowie i Kraftwerk nie zestarzeją się, tak jak punk rock. Dla mnie ta muzyka działa trochę jak muzyka klasyczna. Nie mam tak, że jak słyszę "Helden", od razu myślę - 1977, czy jak słucham Kraftwerk, to przypomina mi się 1978 rok.
W filmie, oprócz Bowiego i Kraftwerk, mamy też jednak inne ówczesne kawałki.
- Reszta muzyki, która pojawia się w filmie (m.in. Robert Fripp, Ian Dury), to wynik umowy z niezależną wytwórnią Stiff Records, która pozwoliła nam na użycie ich piosenek. Właściwie chodziło mi tylko o "Whole White World" w wykonaniu Wreckless Eric, który to kawałek słyszymy z szafy grającej tuż przed tym, kiedy mój bohater spotyka irlandzkiego żołnierza. Zawsze lubiłem tę piosenkę, typowy brytyjski kawałek o beznadziei. Podobało mi się zawsze w jaki sposób Eric Goulden śpiewa frazę "find her".
- Okazało się, że Wreckless Eric wydawany jest przez Stiff Records, poszedłem więc do nich i dogadaliśmy się, tak jak zrobiłem to z innymi. Wykorzystanie muzyki w filmie to strasznie kosztowna rzecz. Zamiast więc płacić za prawa autorskie, udałem się do Bowiego, udałem się do Kraftwerk, poszedłem do Stiff Records, i powiedziałem: "Spójrzcie, robimy tu naprawdę niskobudżetowy film. Bardzo chcielibyśmy wykorzystać waszą muzykę, ale nie możemy zapłacić wam tyle, ile powinniście dostać. Mamy tylko te ochłapy". Zgodzili się.
Dziś nie poszłoby już chyba tak łatwo.
- Kiedy robiłem "Treść", spróbowałem skontaktować się z Ralfem Huetterem z Kraftwerk. Napisałem: "Słuchaj, współpracowaliśmy kiedyś. Może dałbyś mi te same piosenki co wtedy za takie same pieniądze?". Nie odpowiedział.
Jak wyglądało pozyskanie do filmu Stinga, który w "Radio On" pojawia się w małej rólce gitarzysty na opuszczonej stacji benzynowej?
- Sting? Z nim miałem więcej kłopotu, niż z kimkolwiek innym... Mówię o kwestii dobrego smaku. Miał bardzo agresywnego agenta, który zajmował się jego aktorską karierą - on wtedy dopiero zaczynał. Spotkałem się z nim pod kątem głównej roli, ale nie pasował mi do niej. Nie nadawał się. Było da mnie jednak od razu jasne, że ten gość będzie kiedyś gwiazdą. Nie wyobrażałem sobie jeszcze wtedy, jak wielką...
- W każdym razie Sting nie napracował się za bardzo na planie "Radio On". Miał dwa dni zdjęciowe, był miły... Cóż mogę powiedzieć? Dla mnie ten występ w "Radio On" to najlepsza rola w jego karierze...
Mówił pan o sentymentalizmie Wima Wendersa. Uważam, że scena, w której główny bohater "Radio On" spotyka na stacji benzynowej postać graną przez Stinga, jest najbardziej wzruszającym momentem pana filmu.
- To wszystko przez Niemców. Mój operator Martin Schaefer powiedział, że byłoby świetnie, gdyby na sam koniec sceny Sting zaśpiewał "Three Steps to Heaven" Eddiego Cochrana. Odrzekłem, że to okropny pomysł. To przecież takie kiczowate.
- W każdym razie, kręciliśmy ten film już około dwóch tygodni, a jedyny dialog, jaki mieliśmy, to scena między głównym bohaterem a irlandzkim żołnierzem. To była improwizacja. Mój aktor nie wiedział, co ten irlandzki żołnierz zrobi podczas kręcenia sceny, był więc w lekkim szoku. Było mi go trochę żal, bo przez dwa tygodnie nie mógł nic powiedzieć i jeszcze został skrzyczany przez tego żołnierza. A ja nawet nie reżyserowałem ten sceny, po prostu patrzyłem i czekałem co zrobią.
- Powiedziałem więc do Niemców: "OK, nakręćcie sobie to 'Three Steps to Heaven', i tak tego nigdy nie wykorzystam". Sting zaśpiewał więc swoją piosenkę, a dla mnie nagle stało się oczywiste, że właśnie w tym miejscu film potrzebuje chwili oddechu. Zostawiłem więc to ujęcie.
Zastanawiał się pan dlaczego "Radio On" zyskało status filmu kultowego? Wydaje mi się, że to z powodu sposobu użycia muzyki w tym filmie. Ona jest tak naprawdę głównym bohaterem.
- Myślę, że ten film przetrwał częściowo dzięki muzyce, częściowo zaś z powodu jego dokumentalizmu. Naprawdę nie miałem większych ambicji, niż pokazanie jak w pewnym okresie wyglądało życie w Anglii. Jakie ubrania ludzie nosili, jaki był krajobraz, co leciało w radio. Nikt tego tak naprawdę wcześniej nie zrobił. Nikt nie wziął kamery, nie skierował jej na krajobraz i nie zaczął po prostu jechać samochodem. Dopiero później okazało się, że powstała niezwykła dokumentacja ducha tamtych czasów. Nic takiego wcześniej nie miało miejsca. Wczesne filmy Wendersa miały tę jakość. Bez nich "Radio On" na pewno by nie powstało.
- Myślę, że ważną rzeczą jest również fakt, że ten film powstał na czarno-białej taśmie. Jeśli zrobilibyśmy to w kolorze, wydawałoby się to dużo bardziej zwyczajne.
Nie bez znaczenia jest też ziarniste piękno zdjęć Martina Schaefera.
- Wspaniałą sprawą przy współpracy z Schefferem było to, że on sfilmował wszystko, co sobie wyobraziłem. Wziął scenariusz, który był raczej skromny, i przełożył go na język obrazu. Pamiętam, że chciałem żeby ten krajobraz był zarazem i bardzo angielski, i daleki od naszego wyobrażenia o Anglii. Udało mu się to perfekcyjnie.
- Rozmawialiśmy przed przystąpieniem zdjęć o tym, jakich obiektywów użyć i zgodziliśmy się, że będziemy ten film kręcić w całości na 25- i 35-milimetrowych obiektywach. W całym filmie nie ma ani jednego zbliżenia. Jeśli kamera się rusza, odbywa się to przy pomocy travellingu. Żadnych zoomów.
Schaefer był asystentem ówczesnego operatora Wendersa - Robby'ego Muellera?
- Dokładnie. Na początku chciałem Muellera, ale okazało się, że jest zajęty kręceniem w Singapurze filmu dla Petera Bogdanovicha ["Saint Jack"]. Nie miałem żadnego pojęcia na temat realizacji filmów, naiwnie więc spytałem go, czy nie ma przypadkiem asystenta. W tym czasie Martin zaczynał kręcić już filmy jako samodzielny operator. Dzisiaj wydaje mi się, że Robbie był za dobry do "Radio On". Martin wiedział co prawda o kinie więcej niż ja, ale nie miał jeszcze wykrystalizowanej estetycznej wizji swojego warsztatu, był więc otwarty na eksperymenty. Podejrzewam, że Robbie zrobiłby ten film bardziej po swojemu, niż po mojemu.
Kim jest właściwie David Beames, który gra główną rolę w "Radio On"? Nie widziałem go w żadnym innym filmie.
- David Beams był chyba szóstym aktorem, którego próbowałem do tej roli. Na początku myślałem o znanych telewizyjnych gwiazdorach, ale żaden z jakichś powodów nie mógł tego zagrać. Wreszcie dyrektor obsady podsunął mi Beamsa. Spotkaliśmy się i uznałem, że się nie nadaje. Miał złą fryzurę. Jego włosy były rude. Kilka tygodni zajęło mi uświadomienie sobie, że to przecież bez znaczenia, przecież kręcimy czarno-biały film.
- Dopiero kiedy obejrzałem ten film ponownie w 2004 roku, po raz pierwszy po wielu latach, uświadomiłem sobie jak wspaniała jest jego rola. Pamiętam jak ciągle mówiłem mu, żeby nic nie robił. Przez 90 minut miał nic nie robić. Żadnego działania, żadnego myślenia. Po prostu nic.
Pomyślałem, że gdybym wziął każdego innego brytyjskiego aktora i kazał mu pracować w ten sposób, żaden nie powstrzymałby się przed "podgrywaniem".
- Zabawna sprawa, w 1975 roku Antonioni nakręcił film "Zawód: reporter". Kiedy oglądało się go w czasie premiery, rzeczywiście wydawało się, że Jack Nicholson nic nie robi. Obejrzałem go niedawno i nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Nicholson wręcz krzyczy przez cały film: "Daj mi coś zagrać!". Mnóstwo aktorskich trików. David Beams nie kolorował. Zrobił dokładnie to, o co go prosiłem. To dobry aktor, gra do dzisiaj, głównie w teatrze, ale nigdy już nie powtórzył podobnej roli.
Zanim dojdziemy do "Treści" muszę spytać o inny film, w którym dosłownie powrócił pan do "Radio On". Chodzi mi o "Radio On Remix".
- W 1998 zgłosili się do mniej dwa goście z Bristolu, którzy prowadzili tam miejscową gazetę [bohater "Radio On" odbywa podróż z Londynu do Bristolu]. Dostali pieniądze od lokalnej telewizji na realizację filmu, który byłby powrotem do "Radio On". Spytali czy chciałbym to zrobić. Powiedziałem, że nie wiem. Oczywiście to były niewielkie pieniądze, ale pomysł wydał mi się interesujący. Spytałem więc, jak chcą to zrobić. Powiedzieli, że wsiądziemy do samochodu, ruszymy w trasę, a ja spróbuję znaleźć miejsca, gdzie kręciłem "Radio On". Tak też zrobiliśmy.
- Niektóre z tych miejsc były po latach niezwykle trudne do rozpoznania. Na początku myślałem, że już ich nie ma, że te budynki zostały zburzone, zmieniły swoje przeznaczenie. Ale wreszcie odnaleźliśmy je. Co mnie zdumiało to fakt, że po 20 latach te miejsca wciąż istniały, włącznie z mieszkaniem ze sceny otwierającej film. Myślałem, że zostały przerobione na luksusowe apartamenty, okazało się jednak, że wyglądają dokładnie tak samo, jak wtedy. To była bardzo pouczająca lekcja. Wszystko zmienia się o wiele wolniej, niż nam się wydaje. Co mnie jednak zaskoczyło to fakt, że tak szybko urosły drzewa. Na tym łysym wzgórzu, gdzie główny bohater z irlandzkim żołnierzem zatrzymują się na postój, teraz było pełno drzew.
Ważnym aspektem "Radio On Remix" jest ścieżka dźwiękowa.
- Muzykę zrobił Bruce Gilbert. Miałem oryginalną ścieżkę dźwiękową "Radio On" nagraną na 14 kasetach magnetofonowych. Dałem mu je i powiedziałem, żeby coś z tym zrobił. Odesłał mi kasetę z gotowym materiałem a my prostu dopasowaliśmy obraz do jego kompozycji. To więc bardziej utwór muzyczny z obrazami. Żadnych dialogów.
Zabawne jest to, jak powstał pana ostatni film "Treść". To dość niespotykana sytuacja, kiedy ma się pieniądze na film, na który nie ma się w ogóle pomysłu.
- Peter Dale, szef Chanel 4, zawsze mnie lubił, bo - jak mówił - nigdy nie wie, czego ode mnie oczekiwać. W obecnych czasach zanim nakręcisz telewizyjny film musisz się sporo napocić, żeby wyjaśnić szefom stacji, co publiczność zobaczy. "O czym to będzie?". Z Peterem jest inaczej. Wyglądało to tak, że dał mi pieniądze i powiedział: "Masz, zrób film". Spytałem: "O czym to ma być?". Odparł: "Coś tam wymyślisz".
- Początkowo zastanawiałem się nad filmem o kryzysie ekonomicznym, przepytałem wielu ludzi, dowiedziałem się sporo rzeczy. Potem uznałem jednak, że to nie jest zbyt interesujący temat. Poza tym wszyscy wokół się tym zajmowali, wystarczyło włączyć radio i od razu tysiące ekspertów tłumaczyło dlaczego do tego doszło, jak to się stało i z czym się to wiąże.
Wreszcie wymyśliłem, że znów wsiądę do samochodu i udam się w podróż. Zobaczę czym różni się to od tego, co pamiętam sprzed 30 lat. Oczywiste było dla mnie to, że w 1979 roku musiałem opowiedzieć pewną historię, trzeba było jechać z jednego miejsca do drugiego, spotykać jakichś ludzi. Teraz wszystko jest bardziej wirtualne. Mniej dialogów, więcej monologów.
- "Treść" powstawała trochę przypadkowo, incydentalnie. Nie miałem w planach włączenia do filmu zdjęć z moim synem. Podróż do Ameryki była zaplanowana, zanim jeszcze zacząłem kręcić "Treść" - to nie było związane z realizacją filmu. Uświadomiłem sobie jednak, że skoro robię film o tym, jak jest teraz - w opozycji do tego, jak było kiedyś - powinienem zawrzeć w nim wszystko, co mi się przydarza. Gdybym robił "Treść", powiedzmy, pół roku później, byłby to zupełnie inny film.
To rodzaj filmowego dziennika.
- Tak wyszło. Są tu oczywiście "fabularne" momenty, jak tekst czytany przez niemieckiego aktora, czy materiały, które umieściłem na YouTube. To wymyśliłem sobie wcześniej, nakręciłem to nie wiedząc nawet, czy w ogóle użyję te nagrania. Dopiero kiedy uzmysłowiłem sobie, że tak naprawdę prowadzę filmowy dziennik, postanowiłem wymieszać to wszystko ze sobą.
Podoba mi się w obydwu tych filmach -"Radio On" i "Treści" - fakt, że ich forma jest zdeterminowana przez czas, w którym powstały.
- Miałem 30 lat, kiedy kręciłem "Radio On", 30 lat później zrobiłem "Treść". Za kolejne 30 lat, jak będę miał 90-tkę i obejrzę je sobie jeszcze raz - mam nadzieję, że nie opuści mnie to wrażenie, że w tym właśnie czasie mogłem te filmy zrobić tylko w ten sposób.
Interesująca jest analogia, którą widzi pan w kinie i jeździe samochodem. Mówił pan po pokazie jednego z pana filmów, że kierowca samochodu jest w podobnej sytuacji, co widz w kinowym fotelu.
- Angielski pisarz JG Ballard powiedział, że najistotniejszym obrazem XX wieku jest dla niego samotny człowiek za kierownicą samochodu. Niezłe, prawda?
- Za jeden z najbardziej wyzwalających momentów w swoim życiu uznaję ten, w którym otrzymałem prawo jazdy. To w niewyobrażalnym stopniu zmieniło moje życie. Jazda samochodem kojarzona jest w pewnym rodzajem wolności. Uważam, że człowiek, który wpadł na to, by w samochodzie znalazło się radio, był geniuszem. Co tam Einstein! To jest dopiero wynalazek! A ten, który wprowadził do samochodu odtwarzacz kaset magnetofonowych, był jeszcze sprytniejszy. Jazda samochodem przy jednoczesnym słuchaniu muzyki. Wielka panoramiczna szyba. Podróżowanie samochodem jest jak kino.
- Co ciekawe - samochód i kino to niemal symultaniczne wynalazki. Dla mnie od zawsze auto i kamera filmowa były ze sobą ściśle związane. Kręcąc "Treść", chciałem powrócić do tego stanu.
W swym najnowszym filmie krytykuje pan współczesny Londyn, twierdząc, że wcale nie jest nowoczesnym miastem, za jakie się je powszechnie uważa.
- Le Corbusier powiedział, że nowoczesne miasto to takie, które jest zaprojektowane na szybkość. Londyn nigdy nie przejął się tym pomysłem. Niektórzy uważają, że Niemcy powinni bardziej zbombardować Londyn, wtedy może udałoby się go sensownie odbudować. Dla mnie Londyn cały czas tkwi w XIX wieku. Zauważam, że jest coraz bardziej regresyjny. Coraz więcej ludzi woli mieszkać w starych mieszkaniach. Marzeniem klasy średniej jest teraz stary domek. Żeby wszystko było tak, jak dawniej. Dla kontrastu - byłem ostatnio w Buenos Aires - to jest wspaniałe XX-wieczne miasto. Co prawda nie funkcjonuje za dobrze, ale co tam, jest po prostu fantastyczne!
Oglądałem "Radio On" na wielkim kinowym ekranie i nie mogłem pozbyć się zachwytu nad wspaniałą ziarnistością jego obrazu. "Treść" nakręcił pan już małą cyfrową kamerą. Nie odczuwa pan rodzaju kinematograficznej nostalgii za tamtymi czasami?
- "Radio On" należy do okresu w historii kina, który skończył się niewiele później. Chodzi mi o europejskie kino artystyczne. Myślę, że to się skończyło wraz ze śmiercią Rainera Wernera Fassbindera. Od tego czasu europejskie kino stawało się coraz słabsze i słabsze... Artystyczne kino zaczęto kręcić na Bliskim Wschodzie, np. w Iranie. Problem z kinematograficzną nostalgią jest taki, że nic nie możesz z nią zrobić. Jeśli ktoś chciałby dzisiaj nakręcić czarno-biały film na 35-milimetrowej taśmie, byłoby to działanie retrospektywne. Osobiście postrzegam nowe technologie jako coś wyzwalającego, a nie represyjnego.
Dziękuję za rozmowę.