Era Nowe Horyzonty 2010
Reklama

Kornél Mundruczó: Reżyser jako Frankenstein

Z węgierskim reżyserem Kornélem Mundruczó spotykam się we Wrocławiu, gdzie w ramach festiwalu Era Nowe Horyzonty prezentowany był jego najnowszy film "Czuły potwór. Projekt Frankenstein" - współczesna wersja klasycznej opowieści Mary Shelley, w którym głównym bohaterem - odpowiednikiem powieściowego doktora - jest postać reżysera filmowego, granego przez samego Mundruczó.

Mundruczó jest obecnie jednym z najbardziej znanych węgierskich reżyserów; wystarczy nadmienić, że dwa jego ostatnie filmy - znana z polskich kin "Delta" i wspomniany "Czuły potwór" - walczyły o Złotą Palmę festiwalu w Cannes.

Dzień wcześniej w ramach ENH prezentowano dokumentalny film o wybitnym węgierskim piłkarzu Ferencu Puskasie. Narrator filmu Tamása Almásiego uważa, że Puskas jest najsłynniejszym Węgrem w historii. Do jakiegokolwiek zakątka świata nie pojedziesz i nie napomkniesz, że jesteś Węgrem - nawet jak trafisz na osobę, które nie wie absolutnie nic o tym kraju - z pewnością skojarzy z Węgrami nazwisko Pusakasa - wynika z filmu "Puskas Hungary". Rozmowę z Mundruczó (przyznał, że filmu o Puskasie jeszcze nie widział, ale zamierza obejrzeć go po powrocie do ojczyzny) postanowiłem rozpocząć od pytania o najbardziej znanego na świecie przedstawiciela węgierskiej kinematografii.

Reklama

Kornél Mundruczó: - To trudne pytanie. Węgrzy wydali wielu twórców filmowych, którzy zyskali światową sławę. W czasach świetności Hollywood byli to m.in. Michael Curtiz [reżyser "Casablanki"], czy George Cukor [ twórca "Filadelfijskiej opowieści"]. Kolejni wielcy węgierscy reżyserzy to: János Szász, Miklos Janco, wreszcie Bela Tarr. Dzisiaj także mamy sporą grupę młodych twórców, którzy dopiero zyskują nazwisko na międzynarodowej arenie. Nie jest więc tak najgorzej z węgierskim kinem.

Pamiętam, że w napisach końcowych poprzedniego pana filmu - "Delta" - znalazły się podziękowania dla Beli Tarra.

- To długa znajomość. Po raz pierwszy spotkaliśmy się, kiedy nakręciłem swój debiutancki film krótkometrażowy ["Best Before" z 1998 roku]. Kiedy kręciłem "Deltę", połączyło nas dodatkowo niezwykle dramatyczne wydarzenie. Kiedy aktor, który miał grać w tym filmie główną rolę, nagle zmarł w trakcie zdjęć - Bela Tarr był jedyną osobą, która nalegała, abym kontynuował pracę nad tym filmem. Wierzę, że wsparcie które wtedy od niego otrzymałem, przysłużyło się głębi naszej przyjaźni.

Nie wszyscy wiedzą, że w 2007 roku wystawił pan już sceniczną wersję "Frankensteina".

- Warto zwrócić uwagę na fakt, że na samym początku był filmowy scenariusz. Dopiero potem przerobiłem go na wersję sceniczną. Ponieważ miałem jednak pewne kłopoty podczas pracy nad teatralną adaptacją, postanowiłem wrócić do pierwotnego zamysłu i spróbować opowiedzieć tę samą historię przy pomocy medium kinowego. Co było największym wyzwaniem w tej przygodzie, to fakt, że starałem się na podstawie tego samego materiału wyjściowego w dość krótkim czasie stworzyć coś zupełnie innego.

- Zdaję sobie sprawę, jak wielka przepaść dzieli sceniczną i filmową wersję "Frankensteina". Ani przez chwilę nie chciałem jednak, aby były one do siebie podobne. Szczerze wierzę w to, że tworzą zupełnie odrębne, autonomiczne dzieła.

Jedną z pierwszych różnic, która nie może pozostać niezauważona, jest fakt, że podczas gdy postaci w scenicznej wersji "Frankensteina" posiadają imiona, w filmie są tylko figurami - ojca, matki, syna.

- Historia, którą opowiadam w filmie jest prostsza i bardziej naiwna. Chciałem jednak dotrzeć do samej istoty tych postaci, starając się równocześnie na zachowanie wyraźnego dystansu względem rzeczywistości. Stąd tak silnie zaakcentowana mityczna struktura tej historii. Moim celem było dotarcie do prawdy o Frankensteinie.

- Kolejną z motywacji przy realizacji filmu był pomysł na pomieszanie gatunków filmowych w obrębie jednego dzieła. Chciałem, aby powstała osobliwa mieszanka stylów.

Rolę reżysera filmowego, przeprowadzającego casting do nowego filmu, zagrał pan w "Czułym potworze" osobiście. Czy to pierwszy raz, kiedy staje pan po drugiej stronie kamery?

- Tak, to mój debiut. Nie było to jednak planowane, po prostu w trakcie przygotowywań uzmysłowiłem sobie, że najbardziej logicznym rozwiązaniem będzie, jeżeli sam zagram tę postać. Wspomniałem przed chwilą o różnych gatunkach filmowych, które spotykają się w "Czułym potworze". Fakt, że sam gram postać reżysera nadaje temu filmowi pewien dokumentalny rys. - Dodatkowym aspektem, który przemawiał na korzyść mojego występu w filmie, była kwestia odpowiedzialności. Jeśli chcę krytykować kogokolwiek, powinienem zacząć od samego siebie.

Zobacz fragment filmu "Czuły potwór. Projekt Frankenstein":

Film rozpoczyna scena, w której grany przez pana bohater, jadąc samochodem, udziela telefonicznego wywiadu. Autobiograficzna inspiracja jest ważnym elementem "Frankensteina"?

- Pierwsza część filmu jest bardzo realistyczna, zależało mi na tym, żeby to wyglądało bardzo zwyczajnie. Na przykład osoby, które pojawiają się w scenie castingu, w rzeczywistości nie wiedziały, że biorą udział w filmie. Naprawdę myślały, że to tylko kompletowanie obsady do innej produkcji. Na początku widz otrzymuje więc coś bardzo realistycznego, odrobinę w stylu Dogmy, nawet jeśli nie stosuję trzęsącej kamery i podobnych chwytów.

Jak wyglądało kompletowanie obsady?

- Najważniejszym zadaniem było znalezienie odtwórczyni głównej roli żeńskiej. Szukaliśmy młodej, niedoświadczonej dziewczyny, która w doskonały sposób mogłaby wyrazić na ekranie ideę czystości i niewinności. Przyjrzałem się uważnie ponad 2000 kandydatkom, zanim ostatecznie zdecydowałem się na Kitty Csíkos. Jej rola jest wielkim atutem tego filmu.

Wszyscy aktorzy, których widzimy w "Frankensteinie" to naturszczycy?

- Wszyscy moi aktorzy to amatorzy. Nie są zawodowymi aktorami. Wyjątkiem jest Lili Monori - odtwórczyni roli matki. To wspaniała węgierska aktorka teatralna i filmowa, grała m.in. w filmach Marty Meszaros. Pozostała jednak gwiazdą undergroundu, nie traktuję jej więc jako profesjonalnej aktorki. Zwłaszcza, że często zdarza się tak, że kinowe role wybitnych aktorów teatralnych okazują się wielkimi katastrofami.

Najbardziej intrygującą rzeczą w pańskiej wersji powieści Mary Shelley jest utożsamienie artysty - w tym wypadku reżysera filmowego - z postacią doktora Frankensteina.

To rodzaj ars poetica. Artysta - jako narcyz - w próbie osiągnięcia statusu Boga. Jego ambicje sprawiają, że zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością. Kiedy więc pojawia się jego syn - następuje kluczowy moment mojego filmu. Następuje wewnętrzna przemiana bohatera. Obecność syna to wezwanie do konfrontacji z rzeczywistością, z prawdziwym życiem. Oczywiście to nie są bezpośrednie pytania, tylko gesty, które poddają w wątpliwość jego dotychczasowe życie.

- Myślę, że na tym poziomie jest to kontynuacja tematów, które interesowały romantyków i autorkę "Frankensteina" Mary Shelley. One wciąż są niezwykle istotne w naszym zglobalizowanym świecie. Istnieje pogląd, że współczesność charakteryzuje się podobnymi problemami do tych, które zaprzątały ludzi w Średniowieczu... Rodzaj historycznej entropii. Nowe ideologie nie znalazły rozwiązań na odwieczne problemy. Stare ideologie są zaś dzisiaj bezużyteczne i niepotrzebne.

Kino też stało się bezużyteczne i niepotrzebne?

Wierzę w kino, ale myślę że zmieniła się jego funkcja. Kino nie spełnia już tych samych zadań, co kiedyś. W tym sensie zgadzam się na "śmierć kina". Pytanie jak kino przystosuje się do współczesności, jak uda mu się skontaktować z nowoczesnym człowiekiem. To jest wielka niewiadoma. Odwiedzając liczne festiwale filmowe, na przykład wrocławski Era Nowe Horyzonty, upewniam się jednak w przekonaniu, że moje kino ma swoją widownię. Dodaje mi to pewności siebie.

Nowe technologie to przyszłość kina?

- Cyfrowe kamery są świetne, kiedy jesteś studentem szkoły filmowej. To tani i łatwy w użyciu system. Muszę jednak przyznać, że wciąż wiarę w tradycyjne kino, realizowane na 35-milimetrowej taśmie. Uważam, że cyfrowe technologie nie są w stanie oddać faktury obrazu taśmy filmowej.

Wszystkie dotychczasowe filmy realizował pan w ojczystym języku. Bierze pan pod rozwagę ewentualność nakręcenia filmu po angielsku?

- To wielki dylemat. Kiedy kręciłem "Frankensteina" podświadomie wiedziałem, że chcę tym filmem zakończyć pewien etap. W obecnej chwili kompletnie nie wiem, jaki będzie będzie mój następny film. W którą stronę pójdę . Czuję jednak, że coś się skończyło. Oczywiście z jednej strony jest pokusa kina za wielkie pieniądze; nie chciałbym jednak utracić tego, co jest dla mnie najważniejsze - własnych korzeni. Ciężko przewidzieć, jak to się potoczy. Nie mogę pozbyć się własnej tożsamości. Cokolwiek bym nie zrobił, zawsze pozostanę obywatelem "małej Europy".

Żadnego pomysłu?

- Mam głowę pełną pytań i wątpliwości. Być może uda mi się znaleźć na nie odpowiedź. Kiedyś miewałem szufladę, w której trzymałem pomysły na kolejny film, zapisywałem tematy, które mnie nurtują. W tej chwili ta szuflada jest jednak pusta.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kornél Mundruczó
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy