Era Nowe Horyzonty: Oskarżam... !
Nie wejść na żaden planowany seans??? To był czarny poniedziałek wysłannika INTERIA.PL na festiwalu Era Nowe Horyzonty. Kolejki przed seansami stają się prawdziwą zmorą tej imprezy.
Najpierw miał być wykład Petera Greenawaya "Wizualna poczytalność - malarstwo i kino". Jeśli atrakcyjność wystąpienia brytyjskiego reżysera była proporcjonalna do długości trzypiętrowej kolejki (od sufitu kina Helios, po sam bruk), to mogę zacząć pluć sobie w brodę w związku z zaprzepaszczeniem tak niepowtarzalnej okazji. Zwłaszcza że kolejny, tym razem filmowy wykład Greenawaya - dokument "Rembrandt: Oskarżam... !" - również spotkał się ze zbyt natarczywym zainteresowaniem nowohoryzontowej publiczności.
Kiedy wieczorem spróbowałem jeszcze swych sił w kolejce na "Moją krew" Marcina Wrony i po raz kolejny poległem - na parterze kina Helios zaczepił mnie wtedy z kamerą TVP Kultura Michał Chaciński z prośbą o krótką sondę: - Czy zamierza Pan obejrzeć na festiwalu jakiś film Krzysztofa Zanussiego? - Chyba nie będę miał wyjścia...
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Jest w nieplanowanym seansie (kino Helios ma 9 sal, można wejść do sali obok) dreszczyk egzotycznej przygody - jak się nie zna tytułu, nazwiska reżysera, jak się nie ma pojęcia, o czym w ogóle będzie film, na który właśnie się wpakowałeś (pustki na sali podpowiadają ci, że reżyser jest mniej sławny od Petera Greenawaya), to tak, jakbyś nagle obudził się na bezludnej wyspie. Film nosi tytuł "Przeczytać po mojej śmierci" i zrealizowany został przez Morgana Dewsa (jest wśród publiczności, zaprasza na pokaz) - młodego Amerykanina, który postanowił opowiedzieć nam historię swojej babki Allis.
"Przeczytać po mojej śmierci" - tak zatytułowana była koperta, którą Allis zostawiła swoim dzieciom. Klucz do skrywanej przez lata mrocznej rodzinnej tajemnicy. Pudło z 50 godzinami audio-dziennika, ponad 200 taśm home movies, listy miłosne do zmarłego 30 lat wcześniej męża... Morgan Dews poskładał te rodzinne filmy, kręcone na kamerze Super8, nałożył na obraz magnetofonowe nagrania babki, tworząc rodzaj audiowizualnego albumu rodzinnego.
Oglądając efekt jego prywatnego śledztwa (magnetofonowe nagrania ukazują stopniowy rozkład rodziny, zupełnie inny obraz wyłania się z sielankowych home movies) nie sposób z zazdrością nie odczuć potencjału największego dobrodziejstwa amerykańskiej kultury popularnej lat 60. - ogólnodostępności kamer Super8. Kto od lat śledzi Nowe Horyzonty, ten pamięta laureata sprzed kilku lat - "Tarnation"; tam też domowe nagrania posłużyły reżyserowi do opowiedzenia przejmującej rodzinnej historii. To jest część amerykańskiej kultury niedostępna dla doświadczenia Europejczyków, coś za czym nieświadomie tęsknimy, czego Ameryce zazdrościmy. A co Amerykanie w swoich małych, skromnych, rodzinnych historiach doskonale potrafią wykorzystać.
"Przeczytać po mojej śmierci" można traktować jako specyficzny rodzaj chwilowej festiwalowej mody: "found footage" - czyli filmów, skomponowanych wyłącznie z archiwalnych materiałów. O ile jednak startujące w konkursie tegorocznej Ery "Mock up on Mu" Craiga Baldwina - łżekompilacja starych filmów sci-fi - potrafi tylko i wyłącznie znużyć (i to już po pięciu minutach!), to szlachetna filmosklejka Morgana Dewsa siłą emocjonalnej prawdy wciąga nas bez reszty.
Zupełnie inny rodzaj osobistego kina proponuje znany festiwalowej publiczności rosyjski reżyser Aleksander Sokurow. W swym elegijnym cyklu zajmował się on już intymnymi portretami wielkich osobistości: Tarkowskim, Landsbergis, Szałapin. Teraz postanowił opowiedzieć o małżeństwie dwójki wielkich postaci rosyjskiej muzyki: Mścisławie Roztropowiczu i Galinie Wiszniewskajej (zagrała w jego ostatniej fabule "Aleksandra").
Pobrzmiewa w "Elegii życia" ton nieznośnej rosyjskiej mocarstwowości, drażni pomnikowy rysunek "genialnego" Roztropowicza, uśmieszek wywołują dywagacje na temat "głębi rosyjskiej duszy" (pamiętając reakcję Roztropowicza na "Borysa Godunowa" Andrzeja Żuławskiego, tylko czekałem aż nagabnięty przez Sokurowa zacznie drążyć ten temat). Udało się jednak rosyjskiemu reżyserowi pokazać nieznaną, żywiołową i energiczną osobowość wielkiego wiolonczelisty (który z dziecięcą radością prezentuje Sokurowowi katarynkę otrzymaną od królowej Hiszpanii), potrafił on też namówić Galinę Wiszniewskają na bardzo osobiste wyznania (opowiedziała o utracie swojego pierwszego dziecka). Osobiście wolę jednak jego wcześniejsze elegie - tam potęga rosyjskiej duszy ujawnia się w mniej nachalny i propagandowy sposób.
Cichym faworytem dnia pozostał jednak dla mnie dokument "Sweetgrass" autorstwa Llisy Barbash i Luciena Castaing-Taylora. Z wykształcenia antropolodzy kultury, wykorzystując w swym filmie metodę obserwacji uczestniczącej, uchwycili piękno ginącego rytu - pędzenia owiec górskimi szlakami stanu Montana (kto oglądał "Tajemnica Brokeback Mountain"?). Jest w tej opowieści o owcach i ludziach genialnie oddane poczucie zatraconej symbiozy, niewymuszonej równowagi między światem ludzi i światem zwierząt. Między naturą a kulturą.
"Przezroczysty" dokument Barbash i Castaing-Taylora ma czystość górskiego powietrza. Nie śmiem wątpić w szlachetność ich intencji, skoro zachowują na tyle realizatorskiej skromności, by nie tytułować się "reżyserami" tego filmu (Casting-Taylor figuruje w czołówce jako autor zdjęć, Barbash pełni funkcje producentki). Niby mało znaczący szczegół, ale jasno wyrażający ich pozbawiony przymiotów władzy stosunek do filmowanej rzeczywistości. I do widza. Chwilowo odechciało mi się oglądać filmy Petera Greenawaya.
Tomasz Bielenia, Wrocław