ENH: Dekalog czasów popkultury
"Tlen" Iwana Wyrypajewa, z główną rolą Karoliny Gruszki, był w środę, 29 lipca, najgorętszym wydarzeniem festiwalu Era Nowe Horyzonty. Na rozmowę z twórcami po zakończeniu seansu pozostała niemal cała publiczność.
- Głównym bohaterem mojego filmu jest język. Muszę więc państwa uprzedzić, że z tego powodu niewiele zrozumiecie z mojego filmu. Radzę więc wam, by zamiast czytać napisy, skoncentrować się raczej na brzmieniu języka - tymi słowami reżyser "Tlenu" zaprosił publiczność na ekranizację swej głośnej sztuki.
Odważny, co? Czy tylko pyszałkowaty?
"Tlen" jest 10. przykazaniami rozpisanymi na 10 utworów muzycznych. Doświadczenie obcowania z tym filmem bardziej przypomina odsłuchiwanie płyty muzycznej, niż oglądanie obrazu kinowego. Trochę jak w przypadku DVD, najpierw na ekranie pojawia się menu, prezentujące tytuły wszystkich 10 utworów (plus dwa bonusy), potem, jak w odtwarzaczu, reżyser prezentuje nam wszystkie kawałki po kolei. Jest więc "Tlen" rodzajem wideoklipowego albumu, zbiorem teledysków, będących wizualną ilustracją każdego z 10 przykazań.
Jest też historyjka: Aleksander z małego miasteczka (Aleksiej Filimonow) traci głowę dla poznanej w wielkim mieście rudowłosej Aleksandry (Karolina Gruszka) i zabija swoją żonę (piąte - "Nie zabijaj"). To jest fabularny szkielet, na którym trzyma się spójna - to trzeba przyznać - stylistycznie konstrukcja "Tlenu".
Filimonow i Gruszka grają w filmie podwójne role: "akcja" "Tlenu" rozgrywa się bowiem na dwóch poziomach - z jednej strony mamy historię miłości Saszy z małego miasteczka do rudowłosej Szaszy z dużego miasta, z drugiej - historię tę w studio nagrań wyrapowują "na żywo" ci sami aktorzy. Nie ma w "Tlenie" dialogów - jest tylko silnie zrytmizowany, obsesyjny słowotok, dekalog w rytmie hip-hopu, biblijny slam poetycki.
Każda piosenka/utwór/kompozycja to autonomiczne dzieło, rodzaj osobnego teledysku (czy to można oglądać w dowolnej kolejności? Wyrypajew nie zachowuje bowiem porządku biblijnego dekalogu). W każdym z nich reżyser bawi się inną konwencją, próbując: romansu, horroru, kina akcji, dokumentu, wideo-dziennika. Zwariowane to jest, kolorowe i wybuchowe. Przyznam, że niezwykle frapujące. Im bliżej końca tego teledyskowego albumu, tym bardzie jednak czułem, że z filmu uchodzi powietrze. Czuć, że rosyjski twórca jest bardziej dramaturgiem, niż reżyserem filmowym. Tytułowy tlen, będący dla Wyrypajewa symbolem wolności, zaczyna się powoli ulatniać i jak tak bohaterowie filmu w jednej z ostatnich scen wypływają na powierzchnię wody, tak i ja z uczuciem ulgi opuściłem po seansie duszną salę kinową.
Warto w tym miejscu wspomnieć jeszcze o roli Karoliny Gruszki, dla której było to niezwykle trudne wyzwanie aktorskie. Wyobrażacie sobie, że Xawery Żuławski bierze do roli w "Wojnie polsko-ruskiej" zagranicznego aktora (powiedzmy - Jiriego Machaczka)? Gruszka nie tylko wygląda (zresztą świetnie), ale przede wszystkim (pamiętamy, że bohaterem filmu jest język) recytuje. W języku rosyjskim. Słychać polski akcent - to oczywiste. Ale jest tak autentyczna, że uwierzylibyśmy jej nawet wtedy, gdyby musiała recytować Puszkina.
Kolejny filmem zaprezentowanym w środę w ramach konkursu "Nowe Horyzonty" był zabawny malezyjski "Sell out!". Tu także, jak w "Tlenie", debiutujący reżyser Yeo Joon Han zgrabnie bawi się filmowymi konwencjami, rozpoczynając "Sell out!" od prześmiesznej parodii azjatyckiego kina... artystycznego.
Sam Yeo Joon Han w pierwszej scenie filmu wciela się w postać reżysera filmowego, który otrzymał właśnie (uwaga!) Nagrodę Honorową dla Młodej Nowej Zamorskiej Chińskiej Reżyserki na Festiwalu Filmów Dalekiego Wschodu w Kryzhindangzhongbushaus w kategorii Filmy dla publiczności powyżej siedemdziesiątki za obraz "Love is Love is Not Something Else"... Zabawne otwarcie, prawda?
Potem jest już jednak bardziej konwencjonalnie, azjatyckie dłużyzny przeplatane są musicalowymi wstawkami (kto twierdzi, że to oryginalne, powinien zobaczyć stary film Tsai Ming-lianga "Dziura"), a reżysera bardziej niż wyśmianie artystowskiego kina Azji interesuje kierunek, w którym zmierzają współczesne media i coraz bardziej stechnicyzowana cywilizacja. Głębokie to nie jest, ale zabawy było co niemiara.
Prawdziwym wstrząsem okazał się za to dokument Marka Hartleya "Prawie jak Hollywood", badający fenomen australijskiego nurtu filmowego - ozploitation. To typowe kino klasy B - realizowane za śmiesznie małe pieniądze filmy, epatujące widzów tanią przemocą i seksem - które ożywiły jednak australijski przemysł filmowy i stworzyły tej kinematografii warunki do powstawania takich arcydzieł, jak "Piknik pod wiszącą skałą".
Jest w tej historyczno-filmowej opowieści Marka Harleya świetnie uchwycony fenomen popularności tego rodzaju produkcji: kiedy jeden z czołowych reżyserów nurtu, Brian Trenchard-Smith tłumaczy się: "To prawda, nie było w moich filmach trzyaktowej struktury, fakt - nie miałem bohatera, który w trakcie trwania filmu przechodzi gruntowną metamorfozę. Były jednak wyścigi samochodowe i wybuchy - czyż nie po to dzieciaki chodzą do kina?". Jeśli dodamy do tego seks, przemoc, makabrę - czy zdziwi nas, że filmy te zarabiały w Australii nie mniej, niż "Szczęki" Stevena Spielberga?
"Prawie jak Hollywood" pokazuje nam inną, nieznaną twarz australijskiego kina i australijskiej kultury. Jej ambasadorem jest w filmie Quentin Tarantino - wielki wielbiciel ozploitation, który opowiada, że kiedy jego "Kill Bill" miał premierę w Sydney, a on zobaczył na czerwonym dywanie wszystkich wyfraczonych prominentów australijskiego kina, postanowił zadedykować przed projekcją swój film właśnie Brianowi Trenchard-Smithowi. "Niech wiedzą, czego mogą się spodziewać. Ostrzegłem ich - jeśli nie lubią filmów Briana, mieli jeszcze chwilę czasu, żeby uciec z kina". I dodaje: "W jakim innym filmie mógłbym zobaczyć dopiero co zgwałconą dziewczynę, którą rozbiera się do naga i przywiązuje do maski samochodu, po czym pędzi z nią po pustynnym krajobrazie z prędkością 150 kilometrów na godzinę? Jak bardzo musiał mieć popieprzone w głowie facet, który to wymyślił?" - kończy zachwycony Tarantino.
Już wiadomo, że za rok Roman Gutek powinien zorganizować na Nowych Horyzontach retrospektywę twórczości Marka Piestraka.
Tomasz Bielenia, Wrocław