Dwa Brzegi: Chaos, perwersja i duchy
Okrągłe wachlarze, woda mineralna, akredytacja na szyi i katalog pod pachą - oto atrybuty uczestnika festiwalu Dwa Brzegi (w tej kolejności). To przedziwne, że w tak spokojnym miejscu, jakim jest Kazimierz Dolny, widzowie mają możliwość konfrontacji z tak różnym, często trudnym kinem. Oby takich formalnych eksperymentów więcej, bo jeśli ktoś chce zobaczyć "inny świat", musi tu przyjechać.
Kinematografia filipińska jest praktycznie w Polsce nieznana. Jednak od kilku lat kino to przeżywa renesans, święcąc triumfy na największych festiwalach filmowych na świecie. Sprawcą zainteresowania tą kinematografią największych światowych festiwali jest Brillante Mendoza, który - jak mówi Grażyna Torbicka - "przywrócił filipińskie kino światu".
Organizatorzy ściągnęli na Dwa Brzegi trzy filmy tego twórcy - "Serwis", "Babcię" oraz "Kinatay", który na festiwalu w Cannes w 2009 roku zdobył nagrodę za najlepszą reżyserię. Warto odnotować, że pokaz "Kinatay" zakończył się tam 10-minutową owacją na stojąco, wprawiając w zachwyt m.in. Seana Penna i Quentina Tarantino.
Film "Serwis", który otworzył mini retrospektywę Brillanto Mendozy w Kazimierzu Dolnym, brał udział w głównym konkursie Międzynarodowego Festiwalu w Cannes w 2008 roku i był pierwszym filmem filipińskiej kinematografii, który w nim startował od 1984 roku. Mendoza opowiada w nim o różnym rozumieniu moralności i wprowadza widza do mrocznego świata pełnego męskich prostytutek, seksu i filipińskiej codzienności.
Bohaterami filmu są członkowie rodziny Pinedo, którzy prowadzą w mieście zaniedbane kino, w którym wyświetlane są filmy erotyczne. Stary budynek pełni również funkcję domu dla członków rodziny i - o czym może nie wszyscy Pinedo wiedzą - jest miejscem spotkań miejscowych męskich prostytutek. Jest miejscem dramatów, zdarzeń komicznych i dziecięcej niewinnej zabawy.
To nie jest łatwe kino w odbiorze, nawet dla wytrawnego widza. Gdyby określić dwoma słowami film Mendozy byłby to naturalizm i dosłowność. Na ścianach kina, w kilkunastu miejscach wiszą brudne kartki, nakazujące: "Nie szwendać się", "Nie sikać", "Nie śmiecić". Zakazy te brzmią paradoksalnie, gdyż bohaterowie filmu robią dokładnie wszystkie te rzeczy (dosłownie). Powinno się jeszcze do tego dodać: "Nie uprawiać seksu podczas seansu kinowego", "Nie robić laski kinooperatorowi" (proszę wybaczyć, trudno to ująć inaczej) i "Nie zadawać się z męskimi prostytutkami". Nachalny naturalizm, który uderza w widza, szczególnie daje się we znaki w sferze dźwięku - albowiem film został nakręcony w centrum miasta, zbierając zewsząd wszystkie możliwe odgłosy - daje to nieznośne poczucie bycia wewnątrz świata filmowego, niemożność odcięcia się od tego, co dzieje się na ekranie, niekiedy ledwo słyszalne słowa bohaterów.
Jednak jest coś w tym filmie, co nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. To krótkie ujęcia twarzy bohaterów, ich spojrzenia, zatrzymanie się na codziennych czynnościach (np. mycia swojego ciała, ubierania się, gotowania). Warto śledzić kino z tak egzotycznych miejsc. Czasem można odnaleźć w tych filmach coś, co wydawało się bezpowrotnie utracone. Chodzi mi przede wszystkim o ostatni kadr filmu, ale oczywiście zdradzić go nie mogę.
Film "Życie z wojną w tle" ("Life During Wartime") Todda Solondza jest często określany jako kontynuacja jego głośnej produkcji z 1998 roku "Happiness". Tamten obraz również opowiadał o dysfunkcyjnej rodzinie, perwersjach i również bohaterkami były trzy siostry. "Życie..." dodaje do tego jeszcze pożądanie "normalności" i niemoc z tym wiązaną. Wszystko byłoby na piątkę, gdyby nie... duchy. Ale po kolei.
W kręgu zainteresowań Solondza w "Happiness" byli mieszkańcy New Jersey - trzy siostry, ich przyjaciele oraz sąsiedzi. Członkami tej zbiorowości byli zarówno mordercy, wielbiciele porno, jak i gwałciciele - z pozoru, co wstrząsające, zwyczajni ludzie... Owa zwyczajność to rzecz, której właśnie najbardziej pragną bohaterowie "Życia z wojną w tle". Już na samym początku filmu jedna z bohaterek zachwycona jest nowopoznanym mężczyzną, dlatego, że okazał się "taki normalny".
Bohaterkami "Życia..." są trzy siostry: Helen - nie mogąca znieść własnego sukcesu pisarka i autorka scenariuszy, Joy - pracująca z więźniami i nie potrafiąca zresocjalizować własnego męża (narkomana i ekshibicjonisty) oraz Trish - matka trójki dzieci, której mąż właśnie wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za... pedofilię.
Film jest świetnie napisany, z mocno zarysowanymi postaciami i błyskotliwymi dialogami. Solondz świetnie diagnozuje problemy współczesnej amerykańskiej rodziny, w której następuje jakby zamiana ról - dzieci stają się odpowiedzialni i zachowują się jak dorośli, a dorośli bywają jak dzieci.
To naprawdę bardzo dobre kino - znakomicie opowiedziane, zagrane, z przejmującą muzyką. Może Todd Solondz chciał złagodzić gorzką prawdę, jaka przebija z ekranu, wprowadzając do filmu duchy dwóch mężczyzn, którzy popełnili samobójstwo z powodu jednej z sióstr. To momenty komiczne, ale niepotrzebnie, czasem lepszy jest mocny wstrząs, bez mrugania okiem do widza.