Guerilla Stevena Soderbergha
Przed rozpoczęciem tegorocznego festiwalu w Cannes nic nie wzbudzało równie żywych emocji, jak pytanie: czy Steven Soderbergh zdąży na czas ze swym czteroipółgodzinnym filmem o Che Guevarze. Zdążył, ale Złotej Palmy nie otrzyma.
Niesamowite, z jaką ekscytacją czekano w Cannes na najnowszy film Stevena Soderbergha. To wychowanek canneńskiego festiwalu - za swój debiut "Seks, kłamstwa i kasety wideo" otrzymał przecież w 1991 roku Złotą Palmę. Wierne polityce autorskiej Cannes nie opuszcza odkrytych przez siebie talentów. Kiedy więc szef Gilles Jacob i dyrektor artystyczny Thierry Fremaux podczas specjalnej konferencji prasowej ogłaszali tegoroczny program festiwalu, najważniejszym punktem prezentacji i powodem do dumy organizatorów imprezy nie był premierowy pokaz "Indiany Jonesa", lecz projekt "Che" Stevena Soderbergha.
Obdarzeni wybujałą wyobraźnią publicyści zaczęli snuć porównania z "Czasem apokalipsy" Francisa Forda Coppoli - filmem legendą, który również w ostatniej chwili zakwalifikowany został do canneńskiego konkursu, by zdobyć Złotą Palmę a potem zostać przemontowanym przez reżysera (kopia, która trafiła do kin, nie miała wiele wspólnego z canneńską wersją). Sporym zaskoczeniem w przypadku Soderbergha było to, że do konkursu zgłoszono cały, składający się w dwóch oddzielnych filmów projekt. Początkowo zatytułowane "The Argentine" i "Guerilla" - w Cannes zaprezentowane zostały po prostu jako "Che 1" i "Che 2" z kilkuminutową przerwą "na złapanie oddechu" między dwoma seansami.
Obecność Che Guevarry w Cannes była zresztą w pewnym seansie zapowiedziana. Najpierw w sekcji Un Certain Regard zaprezentowano dokument Jamesa Tobacka o Mike'u Tysonie, potem w ramach specjalnego pokazu wyświetlono film Emira Kusturicy o Maradonie. Co, oprócz zażywania narkotyków, łączy tych dwóch kultowych sportowców? Obydwaj mają tatuaż z Che Guevarą...
Monumentalny "Che" jest jednak sporym rozczarowaniem. Najbardziej zaskakująca jest niezbornie prowadzona narracja filmu. "Che 1" opowiada o marszu kubańskich rewolucjonistów na Hawanę - portretuje przemianę urodzonego w Argentynie doktora w "El Commendante", "Che 2" skupia się na ostatnim roku życia Che Guevary - czasie, który spędził na rewolucyjnym wikcie w Boliwii. Obydwa filmy, mimo oczywistych różnic - pierwszy jest bardziej kinem akcji, drugi w zamierzeniu producentów miał być bliższy thrillerowi - po prostu źle się ogląda.
Jeśli zamierzeniem reżysera był tani chwyt, polegający dostosowaniu sposobu opowiadania historii do rewolucyjnych ideałów bohatera (reżyserska guerilla zdominowała pierwszą część filmu), to ani nie jest to odkrywcze, ani zbytnio komunikatywne. Filmu Soderbergha nie ogląda się tak płynnie jak, np. filmów Clinta Eastwooda. Jednak mnogość wątków, bohaterów i szybkość z jaką reżyser przeskakuje między nimi jest doprawdy frustrująca. Ale jeśli za scenariusz odpowiada człowiek, który napisał "Aleksandra"...
Che, który wyłania się w filmu Soderbergha, to bardziej rewolucjonista ludzkiej duszy, niż polityk. Ewangelizacyjny charakter filmu staje się momentami nie do zniesienia - tak jak niezdecydowanie reżysera (scenarzysty?) co do tego, na którym aspekcie bogatego i obszernie opisanego życiorysu Ernesto Che Guevary skoncentrować swoją uwagę. W efekcie otrzymujemy dzieło ambitne, ale niespełnione. I choć Benicio del Toro wygląda jak żywa replika Che Guevary, to film Soderbergha nie jest niczym więcej, niż kolejną klęską tego utalentowanego reżysera.
Tomasz Bielenia, Cannes