Dla kogo Złota Palma?
"Wszyscy są zgodni co to tego, że w tegorocznym konkursie znalazło się kilka naprawdę dobrych filmów. Nie ma tylko pewności, o które tytuły chodzi" - tymi słowami Todd McCarthy z "Variety" rozpoczyna podsumowanie jubileuszowego repertuaru festiwalu filmowego w Cannes.
Co prawda do końca canneńskiej imprezy pozostały jeszcze dwa dni, to jednak większość z 22. startujących w konkursie filmów miała już swoje pokazy. Pozostały jeszcze dwa tytuły: oczekiwane "Promise Me This" Emira Kusturicy oraz japońskie "Mogari No Mori" ("Mourning Fest") w reżyserii Naomi Kawase.
W ocenach krytyków, które każdego dnia publikuje w specjalnym, festiwalowym wydaniu magazyn "Screen", prowadzą dwa tytuły: rumuńskie "4 months, 3 weeks, and 2 days" Cristiana Mungiu oraz "No Country for Old Men" braci Coen. McCarthy zwraca jednak uwagę na fakt różnicy upodobań amerykańskich i europejskich krytyków - wśród nich na szczególne wyróżnienie zasługują jednak recenzenci francuscy.
To właśnie oni niezbyt przychylnie przyjęli "Le Scaphandre et le Papillon" Juliana Schnabla, mimo że "reszta świata" uznaje go za mocnego kandydata do głównej nagrody. Prognozy krytyków trzeba więc traktować czysto matematycznie - są w konkursie tegorocznego festiwalu filmy, które nie są skierowane do szerokiej widowni, a krytyk też człowiek - ma swoje gusta i guściki.
Znamiennym przykładem jest tu przypadek Quentina Tarantino. Jego "Death Proof" w recenzenckich notowaniach radzi sobie słabiutko, głównie z powodu całkowitego odrzucenia filmu przez niektórych krytyków - notę "BAD" przyznało filmowi aż dwóch z dziewięciu oceniających dla "Screena" dziennikarzy. Wystarczy tylko dodać, że na podobnie surowa ocenę zdecydowano się jeszcze tylko raz (chodzi o najsłabszy film konkursu - "Les Chansons d'Amour").
Film Tarantino nie dotyka jednak innej istotnej kwestii - "Death Proof" jest bowiem w najwyższym stopniu komercyjnym przedsięwzięciem. Znalazły się jednak w tegorocznym konkursie tzw. "film festiwalowe" - obrazy, które właściwie nadają się do oglądania tylko na festiwalach filmowych - w regularnej dystrybucji nie mają bowiem szans. To zazwyczaj kino odważne, niekonwencjonalne, momentami ekstremalne.
Takim obrazem był "Stellet Licht" ("Silent Light") meksykańskiego reżysera Carlosa Reygadasa (znanego w Polsce właśnie z festiwalowego obiegu, autora m.in. "Japon"). Reygadas to spadkobierca tradycji filmowej Dreyera i Bessona (choć niektórzy nazywają go ledwie "oszustem"). Długie ujęcia, fotograficzne, momentami nieruchome kadry - to kino, które obecnie realizuje na świecie jedynie kilku filmowców (jeszcze niedawno Abbas Kiarostami, obecnie młody Argentyńczyk Lisandro Alonso). "Stellet Licht" jest jednak filmem o zaskakującym pomyśle, opowiada historię jak z Bergmana: protestanckie, wielodzietne małżeństwo przeżywa kryzys. On ma kochankę. Kwintesencja Bergmana. Co robi Reygadas? Każe swoim bohaterom mówić po szwedzku, pozostawiając ich w meksykańskim krajobrazie (zdjęcia powstawały w okolicach Chihuahua)!
To co Quentinowi Tarantino mogłoby posłużyć za pretekst do wspaniałej zabawy (główny bohater Johan nosi nawet kowbojski kapelusz) - Reygadas traktuje całkowicie poważnie (choć kiedy Johan zaczyna tańczyć do rytmu dochodzącej z samochodu latynoskiej melodii - czuć w tym jednak ciepły reżyserski dystans). Jego długi, trwający prawie 2,5 godziny film, to wspaniały powiew filmowej poezji wśród realizatorskich popisów i reżyserskich ekstrawagancji. Oczywiście poległ z kretesem w notowaniach krytyków. No ale czy obok jury - Złotej Palmy nie przyznaje tu w Cannes na własny, prywatny użytek każdy z uczestników festiwalu?
Tomasz Bielenia, Cannes