Niewielkie, malownicze australijskie miasteczko, wrogo nastawieni lokalsi, mający wypisaną na twarzy chęć konfrontacji (i to raczej nie słownej) oraz Nicolas Cage, który przyjechał... posurfować. Idealna filmowa guilty pleasure nie istnieje? "Potrzymajcie nam piwa!" - zdają się mówić Irlandczyk Lorcan Finnegan do spółki z polskim autorem zdjęć Radosławem Ładczukiem.
Muszę przyznać, że do Nicolasa Cage’a mam wyjątkową słabość. I to w zasadzie do każdego jego oblicza. Tego z "Dzikości serca" (1990) czy "Zostawić Las Vegas" (1995), kiedy jeszcze wydawało się, że będzie przede wszystkim aktorem dramatycznym, sensacyjnego - z całą gamą filmów pokroju "Con Air - lot skazańców" (1997) czy "Oczy węża" (1998). Ale też tego, w którym Cage sam z siebie i swojego ekranowego wizerunku żartuje. A że ma dystans, co w aktorskim światku wcale nie jest takie oczywiste, udowodnił chociażby grając Nicolasa Cage’a w filmie o Nicolasie Cage’u. I co ważne, nie jest to dokument (mowa o "Nieznośnym ciężarze wielkiego talentu" Toma Gormicana).
"The Surfer", choć w gruncie wpisuje się w ramy rasowego thrillera, najwięcej wspólnego ma z tym ostatnim podejściem. I nie chodzi nawet o strojenie sobie żartów z amerykańskiego aktora, ale kiedy na słowa jednego z agresywnych surferów: "Nie mieszkasz tu, nie surfujesz tu", reaguje tą tak dobrze znaną miną wyrażającą niezrozumienie, doprawdy nie sposób zachować powagi.
Jestem przekonany, że zarówno Cage, jak i sam reżyser doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak aktor działa na publikę i skrzętnie z tego korzystają. Jest tu zatem sporo nadmiaru, przesady w grze aktorskiej, a o jakimkolwiek minimalizmie najwyraźniej nikt nie słyszał, ale raz, że wygląda na to na od początku zaplanowane, dwa - ani przez moment nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, dodaje jedynie filmowi charakteru.
Fabuła nie należy do zbyt skomplikowanych, ale ponownie, w tym przypadku to raczej zaleta, aniżeli wada. Cage, wraz ze swoim synem, wraca do miejsca, gdzie się wychował, ale z którym wiąże się również pewna trauma, przymierzając się do zakupu domu w okolicy. A że najlepszy widok na nieruchomość rozciąga się akurat z wody, wskakuje w piankę, bierze deskę pod pachę i... tu zaczynają się kłopoty. Terytorializm miejscowych, którzy nie życzą sobie nikogo obcego na swoim terenie, daje znać o sobie i dochodzi do konfliktu. Początkowo werbalnego, a z czasem w ruch pójdą pięści i generalnie wszystko to, co jest pod ręką.
W ciekawy sposób Finnegan buduje napięcie, przez większość czasu odseparowując od siebie dwie strony konfliktu. I tak, Cage z lornetką w dłoni na szczycie urwiska obserwuje oponentów zgromadzonych wokół swojej "bazy" na plaży, wyczekując odpowiedniego momentu do ataku. Zabawa w kotka i myszkę bohaterów, którzy próbują sobie udowodnić kto jest większym macho.
Znajduje to także odzwierciedlenie w dynamicznej ścieżce dźwiękowej i zdjęciach polskiego operatora. A to niezwykle ważny element dla całej opowieści, bo australijski krajobraz, równie piękny, co zdradliwy, pełni rolę kolejnego równoprawnego bohatera w "The Surfer". Bo choć początkowo wszystko wygląda jak ze snu, z czasem przyroda robi się coraz bardziej niebezpieczna i daje popalić zdesperowanemu mężczyźnie. Postaci, której jeśli nawet trochę nie rozumiemy, jak widać nie tylko polscy turyści bywają uparci, kibicujemy z całego serca.
To chyba największy sukces irlandzkiego reżysera, że my te wszystkie stadia degrengolady bohatera przechodzimy razem z nim. Współczujemy, gdy wysiada mu akumulator w samochodzie, krzywimy gdy bosą stopą nadepnie na szkło, współczujemy kiedy miejscowi uniemożliwiają mu odebranie ważnego telefonu. Z delikatnym uśmiechem, ale bez szyderstwa. W przeciwieństwie do powracającej niczym leitmotiv kukabury, występującego w Australii ptaka, znanego ze swojego chichotliwego śmiechu.
Kuba Armata, Cannes