Arnaud Desplechin o "Brother and Sister": Konfrontacja z lękiem
"Chciałem, aby moi rodzice byli sportretowani na ekranie realistycznie. Poczułem potrzebę konfrontacji z lękiem przed ich odejściem. Dokładnie to zrobiłem w 'Brother and Sister'" - powiedział PAP francuski reżyser Arnaud Desplechin, którego film uczestniczy w konkursie głównym 75. festiwalu w Cannes.
"Brother and Sister", którego scenariusz Arnaud Desplechin współtworzył z Julie Peyr, to historia rodzeństwa, które od lat nie utrzymuje ze sobą kontaktów. Louis (w tej roli Melvil Poupaud) jest pisarzem, który niedawno stracił sześcioletniego syna. Alice (Marion Cotillard) - aktorką teatralną, która właśnie przygotowuje się do premiery. Tego wieczoru spektakl mają oglądać jej rodzice Mary-Louise (Nicolette Picheral) i Abel (Joel Cudennec). Kiedy Alice dostrzega puste miejsca na widowni, wie, że wydarzyło się coś złego. Wkrótce okazuje się, że intuicja jej nie myliła. Jej rodzice mieli wypadek samochodowy, wskutek czego trafili do szpitala. Teraz walczą o życie. W tych trudnych okolicznościach Alice będzie musiała skonfrontować się z Louisem, a z wzajemnością go nienawidzi.
Pisząc scenariusz filmu "Brother and Sister", inspirował się pan prawdziwą historią, czy jest to wytwór wyobraźni?
Arnaud Desplechin: - Jedno i drugie. Jestem szczęściarzem, ponieważ jako 61-latek wciąż mam mamę i tatę. A jednocześnie jestem na tyle dziecinny, że nie potrafię wyobrazić sobie, że pewnego dnia ich zabraknie. Bardzo ich kocham. Staram się trzymać ich jak najbliżej życia, dbać o nich najlepiej jak potrafię. Nie jestem pragmatykiem, który mówi: "Pewnego dnia moi rodzice odejdą, bo taka jest kolej rzeczy". Nie. Oni nigdy nie odejdą, bo dla mnie są bogami. W filmie mierzę się z czymś, co nie wydarzyło się w moim życiu.
- Jednocześnie w jakimś stopniu doświadczyłem wszystkich emocji, które przeżywają moi bohaterowie, nawet jeśli bardzo starałem się je w sobie dusić. Jako reżyser zawsze mówię aktorom, by zajrzeli w głąb siebie i poszukali prawdy. Poprosiłem o to także Marion Cotillard, gdy pracowaliśmy nad sceną, w której Alice otwiera medalion zmarłej matki i dostrzega w środku zdjęcie swojego bratanka, którego nigdy nie poznała. Ból i poczucie winy uderzają ją tak mocno, że niemal trafia do szpitala. Wszystkie uczucia obecne na ekranie są więc prawdziwe. Ale proszę mi wierzyć, moje życie jest o wiele spokojniejsze niż życie postaci z mojego filmu.
Mam wrażenie, że w ostatnim czasie francuscy twórcy coraz częściej sięgają do swoich doświadczeń, mierząc się z tematami choroby i odchodzenia rodziców. Ten motyw pojawia się w "One Fine Morning" Mii Hansen-Love, który znalazł się w programie tegorocznego festiwalu. W przejmujący sposób ukazał go też Gaspar Noe w "Vortexie".
- Oglądałem "Vortex". "One Fine Morning" jeszcze nie zdążyłem, ale widziałem poprzedni film Mii Hansen-Love "Wyspa Bergmana". To młoda reżyserka. Ja jestem już stary, nie mogę mówić za wszystkich. Opowiadam zatem z pozycji mojego wieku, mierząc się z niemożnością wyobrażenia sobie, że pewnego dnia moi rodzice odejdą. Uwielbiam rodziców ze "Świątecznych opowieści", granych przez Jeana-Paula Roussillona i Catherine Deneuve. Jednak dotarłem już do takiego punktu w życiu, że chciałem, aby moi rodzice byli sportretowani na ekranie bardziej realistycznie. Poczułem potrzebę konfrontacji z lękiem, który noszę w sobie. Dokładnie to zrobiłem w tym filmie.
Co zadecydowało o tym, że powierzył pan główne role Marion Cotillard i Melvilowi Poupaudowi?
- Alice jest postacią skomplikowaną. Doświadcza wielu strasznych emocji, ale nie chciałem skupiać się na ciemnej stronie jej osobowości. Wolałem uwypuklić dobro, które ma w sobie. Mój film miał być dla niej darem, opowiadać się po jej stronie. Jako widz zawsze stoję po stronie Marion, ponieważ jest aktorką popularną, pełną blasku, pozbawioną goryczy. Przytoczę anegdotę. Otóż ostatniego dnia zdjęć pracowaliśmy nad bardzo skomplikowaną sceną. Kiedy już ją nagraliśmy, Marion podeszła i przytuliła mnie. Trwaliśmy w tym uścisku, kompletnie nie zwracając uwagi na resztę ekipy. Następnie spojrzała na mnie, wzięła moją twarz w dłonie i powiedziała: "Arnaud, sądzę, że ją ocaliliśmy".
- Właśnie dlatego obsadziłem ją w tej roli. Ma wielki dar, dzięki któremu potrafi ocalić każdego. Widzimy to w "Imigrantce", u braci Dardenne, w każdym filmie z jej udziałem. Jeśli zaś chodzi o Melvila, śledzę filmy z jego udziałem od lat. Oglądając wywiady, których udzielał we francuskiej telewizji, poczułem zazdrość, że przegapiłem takiego aktora. Jest przystojny, zabawny, ma niesamowity urok. Uwielbiam go zwłaszcza w "Opowieści letniej" Erica Rohmera. Tym razem chciałem zobaczyć Melvila w prawdziwie dramatycznej roli - mężczyzny zrozpaczonego po stracie dziecka, który szuka ukojenia w alkoholu i narkotykach.
Trzeba przyznać, że oboje wcielają się w swych bohaterów do spodu, z wielkim zaangażowaniem.
- Jak wspomniałem, zawsze proszę aktorów, żeby - zamiast grać - pokazali realne emocje. Interesuje mnie prawda, nie rzemiosło. Nie wiem, o czym myśli Melvil, kiedy proszę go, żeby płakał. Być może przypomina sobie jakiś trudny moment z przeszłości, stratę, której doświadczył. Ale musi zagłębić się w siebie, żeby dać coś prawdziwego. Takie zadanie stoi także przede mną jako reżyserem. Muszę zajrzeć w głąb siebie i uchwycić prawdę. Równocześnie kocham fikcję i uważam, że życie jest większe niż nam się wydaje.
- Zazwyczaj wybieram więc jakieś doświadczenie ze swojego życia, a następnie konfrontuję je z dziełem. W tym wypadku doświadczeniem było spotkanie z przyjaciółmi, którzy stracili dzieci. To coś strasznego, czego nie potrafię do końca zrozumieć, bo nigdy mnie to nie spotkało. Natomiast bardzo chciałem o tym opowiedzieć. Wtedy przypomniała mi się pierwsza sekwencja filmu "Zielony pokój" Francoisa Truffauta. Pojawia się w niej mężczyzna, który opłakuje swoją zmarłą żonę oraz ksiądz zapewniający go, że ujrzy ją ponownie w czasie zmartwychwstania. Pomyślałem, że to jest właśnie moja scena. Wzięła się z podziwu dla twórczości Truffauta.