Cannes 2017: Rosja kontra uchodźcy z Syrii
70. edycja festiwalu filmowego w Cannes wystartowała z kopyta. Na koszmarny obraz Arnauda Desplechina "Ismael's Ghost", który otworzył imprezę, lepiej spuścić zasłonę milczenia. Mam nadzieję, że poziom tegorocznego festiwalu wyznaczają pierwsze filmy konkursowe, a to by znaczyło, że mamy do czynienia z jedną z najmocniejszych edycji od lat.
Nie ma reguły, ale jednak częściej zdarzało się tak, że na pierwszy ogień szły filmy mniej udane, te lepsze trzymano na później. Dlatego kiedy jako pierwszy spośród konkursowych filmów zobaczyliśmy "Loveless" Andrieja Zwiagincewa ("Lewiatan"), przeżyliśmy szok. To kino dopracowane w każdym kadrze, precyzyjne, nie ma w nim fałszywej nuty. Śledzimy losy rozpadającego się małżeństwa. Oboje myślą, że ich dwunastoletni syn nie zdaje sobie sprawy z tego, że planują rozwód. Szybko jednak okazuje się, że nie wiedzą o swoim dziecku nic. Kiedy chłopak nie wraca na noc do domu, żadne z nich nie jest w stanie nawet przypuścić, dokąd mógł pójść.
Zwiagincewowi udała się niezwykle trudna sztuka. Pokazał, jak okrutni i bezwzględni potrafią być rodzice, którzy nie kwalifikują się jako rodzina patologiczna. Nie ma u nich wódki, narkotyków ani hazardu. Jest pogoń za pieniądzem, za zaspokojeniem materialnych potrzeb. Wystarczy powiedzieć, że ich mieszkanie ma 84,5m2, co dla współczesnych moskwiczan, mierzących się z kryzysem mieszkaniowym, nie jest wyznacznikiem statusu burżuazji, tylko właściwie arystokracji. Ci, na których oglądają się wszystkie warstwy społeczne, którym zazdrości się lekkości życia, okazują się nie umieć czerpać z niego żadnej radości, a jedynie siebie nawzajem krzywdzić. Twórca zastanawia się przy tym, na ile zachowanie tych ludzi jest efektem ich własnych zaniechań i błędnych decyzji, a na ile produktem społeczeństwa, hołubiącego męskości, odrzucającego otwarte przyznawanie się do uczuć i zaprzeczającemu sobie, gdy chodzi o to, co robi, a co każe Cerkiew, do której wciąż chodzi. Przenikliwe, mądre kino ze wspaniałą robotą operatorską.
Kwestia zdjęć jest zresztą tym, co najbardziej rzuca się w oczy na tegorocznym festiwalu. Rozwój sprzętu, zwłaszcza coraz lepsze i tańsze drony, umożliwiają operatorom kręcenie zdjęć, o jakich jeszcze kilka lat temu mogliby sobie pomarzyć. Pod tym kątem prawdziwym majstersztykiem jest "Księżyc Jowisza" Kornéla Mundruczó ("Biały Bóg"), jak dotąd najlepszy film konkursowy, któremu już na tym etapie z całych sił życzę Złotej Palmy.
Reżyser idiotyczny i niczym niepodparty stereotyp, że nie każdy muzułmanin jest terrorystą, ale każdy terrorysta jest muzułmaninem, wysyła w kosmos, dzięki temu, że jednego z uchodźców z Homs czyni... aniołem! Homs ma tu zresztą szczególnie bolesny wydźwięk, bo kiedy Węgier wziął się za pracę nad filmem, syryjskie miasto nie było jeszcze jednym wielkim cmentarzyskiem, którym jest dziś. Mundruczó pokazuje, że wcale tak być nie musiało, ale jego film nie jest publicystyką ani łzawą próbą zwrócenia uwagi widza na dziejące się dookoła niego tragedie. To dla węgierskiego weterana byłoby zbyt proste.
Wybiera inną formę: dokumentalne zdjęcia z obozowisk uchodźców na Węgrzech mieszają się u niego ze scenami pościgów, których nie powstydziliby się spece od "Szybkich i wściekłych". Nie wiem, jak można nakręcić tak profesjonalne sceny ucieczki samochodem bez salwowania się drogimi efektami specjalnymi. Tutaj wyglądają one świetnie. W ich rytmie przetrwać próbują uchodźcy, na których żerują wszyscy, łącznie z lekarzem z przeszłością. Kiedy odkrywa on, że jeden z Syryjczyków ma anielską proweniencję, od razu wykorzysta go do zarobienia pieniędzy. Jak zachowają się jego bogobojni pacjenci, gdy zobaczą, że Bóg zesłał im na Ziemię anioła-Araba? Nie zająkną się nawet, tylko od razu rzucą datkiem na tacę. W tym filmie dramat miesza się ze śmiesznością, patos z ironią, a wiara w drugiego człowieka, choć skutecznie nadwątlana, wciąż okazuje się mieć sens. Piękne kino, napędzane przez adrenalinę, czyli tak samo jak codzienność uchodźców.
Ale Cannes to nie tylko ważne tematy i wymagające filmy, ale też gwiazdy. Na Riwierze są już m.in. Monica Bellucci (ten namiętny pocałunek na scenie!), Julianne Moore, Charlotte Gainsbourg, Will Smith, Marion Cottilard czy Elle Fanning (o której niezwykłej kreacji głośno było pierwszego dnia imprezy).
Rzesze fanów ustawiają się w kolejce pod bramkami oddzielającymi ich od czerwonego dywanu, by w ten sposób zdobyć autograf. Komu się nie powiedzie ma jeszcze szansę wzdłuż ulicy Croisette, przy której znajduje się festiwalowy pałac. Codziennie cumują tam prywatne łodzie gwiazd, którymi przypływają na wydarzenie. Tam też odbywają się cowieczorne imprezy, na które dziennikarze nie mają już wstępu. Prawdziwi fani mogą czatować, jak długo chcą, ale nikt nie jest dopuszczany zbyt blisko gwiazd.
W tym roku jeszcze bardziej zaostrzono kontrolę. Pojawiły się bramki magnetyczne, których obecność ma dwa efekty: dzięki nim czujemy się bezpieczniej, ale to z powodu ich pojawienia się seanse rozpoczynają się z opóźnieniem nawet piętnastominutowym, co na poprzednich edycjach festiwalu było nie do pomyślenia. Coś za coś.
Artur Zaborski, Cannes