Różne odcienie miłości
We wtorek, 1 grudnia, w czwartym dniu festiwalu Camerimage dominowały filmy opowiadające o miłości. I nie mam tu na myśli wyłącznie romantycznej odmiany tego uczucia, które zwykle jako pierwsze przychodzi na myśl, ale często skrajnie różne jego przejawy.
W holenderskim filmie "Bride Flight" Bena Sombogaarta innowacyjna jest już sama otoczka historii, zbudowanej wokół piętrzących się uczuć. W Nowej Zelandii umiera podstarzały, bardzo zamożny wytwórca wina, Frank (Rutger Hauer - nomen omen gość festiwalu). Informacja o jego śmierci dociera do trzech kobiet, związanych z nim w przeszłości. Z różnych powodów, ten mężczyzna, nadał sens życiu każdej z nich.
Cofając wydarzenia w czasie, Sombogaart pokazuje nam jak doszło do poznania całej czwórki. Jest rok 1953, z lotniska w Londynie startuje samolot, którego celem jest jak najszybsze dotarcie do Nowej Zelandii (rzecz idzie o wyścig i rekord świata). Na jego pokładzie znajdują się trzy Holenderki: żydowska projektantka mody Esther (Anna Drijver), która straciła rodzinę podczas II wojny światowej, Ada (Karina Smulders), mająca na miejscu poślubić mężczyznę, z którym jest ciąży oraz Marjorii (Elisa Schaap), która pragnie uciec z Holandii do lepszego świata. W samolocie przypadkiem poznają przystojnego Franka, który sprawi, że żadna z nich nigdy o nim nie zapomni...
W "Bride Flight" holenderski reżyser interesująco łączy obie płaszczyzny czasowe, odsłaniając kolejne dziejące się w retrospekcjach wydarzenia i pokazując ich wpływ na współczesne losy swoich bohaterów. Jego film jest momentami nieco kiczowaty, zwłaszcza w prezentowaniu uczuć reżyser korzysta z utartych klisz, ale jednocześnie dysponuje rodzajem wewnętrznej siły, przez co mimo jego naiwności, akceptujemy go bez zastanowienia. Czasem to epatowanie skrajnymi uczuciami niczym z telenoweli, wzbudza wręcz aplauz wśród publiczności, której ta prostota po prostu się podoba. Kocha się w tym filmie mocno i równie mocno nienawidzi, przez co widzowie utożsamiając się z poszczególnymi bohaterami, są jednocześnie w stanie zrozumieć ich antagonistów.
To, co jednak jest największą siłą filmu Sombogaarta i powodem, dla którego znalazł się akurat na tym festiwalu, są jego zdjęcia. Ich autor - polski operator Piotr Kukla - w mistrzowski sposób prezentuje obie perspektywy czasowe. Pokazywana w szarościach przeszłość, ze względu na dobór środków, nieodmiennie kojarzy się z kinem amerykańskim lat 40. i 50. XX wieku, np. z filmami Douglasa Sirka, natomiast teraźniejszość cechują przede wszystkim skąpane w słońcu plenery: niekończący się step i pola z winoroślą.
W zupełnie innej czasoprzestrzeni rozgrywa się obraz "Była sobie dziewczyna" (angielski "An education" o wiele bardziej pasuje do tego filmu). Jego reżyserką jest dobrze znana w naszym kraju Lone Scherfig - autorka takich filmów jak "Wilbur chce się zabić" i "Włoski dla początkujących". W swoim najnowszym dziele Dunka postanowiła nie opowiadać po raz kolejny o współczesności, tak jak robiła to dotychczas, ale przeniosła tym razem akcję do lat sześćdziesiątych XX wieku.
Główna bohaterka jej obrazu - Jenny (Carey Mulligan) jest młodą i inteligentną nastolatką. Jej rodzicom (Alfred Molina i Cara Seymour) bardzo zależy, żeby studiowała na Oxfordzie. I wszystko idzie zgodnie z ich planem, dopóki dziewczyna nie wdaje się w romans ze sporo od niej starszym Dannym (Peter Sarsgaard). Doświadczony mężczyzna imponuje jej wiedzą, obyciem towarzyskim i znajomościami. Dla młodej dziewczyny, której największym zmartwieniem była dotąd kiepska ocena z łaciny, znajomość z nim staje się fascynującą przygodą.
Tym bardziej, gdy okazuje się, że jej rodzicom wcale nie zależy na jej edukacji, jeśli mogą w zamian dostać dobrze sytuowanego zięcia. W dodatku takiego, który zabiera ich córkę na najlepsze koncerty do filharmonii, na kolacje do luksusowych restauracji w Londynie, a nawet na wycieczkę do dekadenckiego Paryża. Nie przeszkadza im nawet to, że dziewczyna jest niepełnoletnia, a jej przyszły mąż, o którym nie wiedzą za dużo, jest Żydem.
Scherfig opowiadając o uczuciu nastolatki i o tytułowej edukacji (lekcji życia?), którą odbiera w trakcie związku z Davidem, prezentuje jednocześnie sytuację kobiet w latach sześćdziesiątych. Nie robi tego jednak w poważny sposób, tak jak zwykło się taką problematykę przedstawiać, ale pozwala sobie na pewną dowolność, traktując temat z dystansem. Jednocześnie wzbogaca swój film o typowy dla siebie komizm i ironię z ustalonego porządku rzeczy, które wyróżniały także jej poprzednie filmy.
Dzięki temu jej najnowsze dzieło jest podobnie jak one inteligentne, naturalne i zabawne. Nic nie jest tu robione na siłę, a wszystkie składniki, w tym piękne zdjęcia angielskiej prowincji lat sześćdziesiątych, są odpowiednio wyważone. Na stylu duńskiej reżyserki poznała się już zresztą polska publiczność, dzięki czemu sala pękała w szwach na pokazie jej filmu. Cała masa osób (w tym ja) zajmowała miejsca nawet na schodach, byle tylko zobaczyć jej obraz. Trzeba wręcz przyznać, że w długości oklasków nie ustąpiła nawet pokazywanemu chwilę wcześniej "Rewersowi". A skoro mowa o filmie Lankosza, to czy rzeczywiście jest on najlepszym polskim filmem roku? O tym już w kolejnej relacji.
Krystian Zając, Łódź