Berlinale: Uliczne zabawy
Za nami kolejny dzień festiwalu w Berlinie i kolejne interesujące projekcje. Wysłanniczka INTERIA.PL obejrzała amerykański dramat rodzinny "Jayne Maysfield's Car" w reżyserii Billy'ego Boba Thorntona oraz najnowszy film z Charlize Theron "Kobieta na skraju dojrzałości". W sobotę, 18 lutego, poznamy laureata Złotego Niedźwiedzia.
Codziennie rano mocna czarna kawa ze szczyptą wanilii. Potem piętnaście minut w berlińskim metrze. Przesiadka na Zoologischer Garten, osławionym/zniesławionym przez narkotykowe ekscesy Christiane F. Dworcu Zoo. Za oknami od czasu do czasu migają obrazy miasta. Kształty budynków i ślady ulic są szybko zastępowane przez kolejne, tak jakby w teraźniejszość od razu wpisana była przeszłość, tak jakby teraźniejszości w ogóle nie było, bo mija zanim ktokolwiek zauważa jej obecność. Krajobrazy za oknem zlewają się w całość. W podziemnych tunelach rozróżniam tylko ruch - z lewa na prawo, z prawa na lewo.
Berlin rozpada się na pół - przestrzeń opanowaną przez festiwal, obrazy i ludzi z czerwono-niebieskimi plakietkami na piersiach oraz miejsca, których system immunologiczny nie poddaje się corocznej fieście urządzanej przez kinomanów. W dzielnicach na obrzeżach miasta wszyscy żyją swoim życiem. Tłoczą się na ulicach, wymieniają uwagami, handlują, kupują, trzaskają drzwiami. Wydarzenia toczą się wedle z góry przyjętego, oswojonego - przez to często nieciekawego schematu. W podobnych słowach mogłabym określić fabułę filmu "My Brother the Devil" wyreżyserowanego przez Sally El Hosaini.
Brytyjska produkcja została nagrodzona w styczniu tego roku za najlepsze zdjęcia na międzynarodowym festiwalu kina niezależnego Sundance. Na festiwalu w Berlinie film pojawił się w sekcji Panorama. W "My Brother..." rzeczywiście jest kilka ujęć, które do tej pory w bardzo wyraźny sposób jako pierwsze stają mi przed oczami, kiedy myślę o filmie. Problem produkcji Sally El Hosaini polega na tym, że w pamięci zaciera się opowiadana przez reżyserkę historia. Nie w tym rzecz, że jest ona nudna czy aktorzy źle poprowadzeni. Film Hosaini traci raczej wyrazistość na tle setek podobnych do niego produkcji, podejmujących temat wikłania się młodych ludzi w kręgi handlujących narkotykami osiedlowych gangsterów. Wyświechtanego schematu "My Brother..." nie wypełniają nawet postaci, na które warto zwrócić uwagę.
Rashid (James Floyd) i Mo (Fadi Elsayed) są braćmi, dziećmi imigrantów z Egiptu, członkami biednej rodziny, która ledwo wiąże koniec z końcem, ale uczciwie gra w to, co zwie się zwyczajnym, prostym życiem. W rodzinie nie ma patologii, ale i nie sposób odnaleźć ani grama nadziei na zmianę. Rashid chce tylko, żeby jego młodszy brat żył inaczej - poszedł do college'u, znalazł dla siebie miejsce, w którym zechce - a nie będzie musiał być. Bez doświadczenia, wykształcenia i referencji nie sposób dostać jednak pracy, która pozwoli mu zrealizować pozornie zbyt ambitne plany. Alternatywną opcją jest handel narkotykami. Tym, co daje siłę, może być tylko poczucie władzy nad lokalną społecznością...
Im dłużej opisuję świat przedstawiony w filmie Sally El Hosaini, tym mocniej jestem znudzona. Gdybym napisała jeszcze dwa akapity, w końcu okazałoby się co prawda, że reżyserka oferuje widzom niejeden zwrot akcji. Żadna z filmowych przewrotek nie wydaje mi się jednak ani interesująca, ani na tyle autentyczna, żeby wzbudzić emocje. Wszystko, co dzieje się w "My Brother...", przeżyłam już niejeden raz z innymi reżyserami - przyjrzałam się temu wyraźnie, posłuchałam historii, dałam się wciągnąć w niepewne życie bohaterów z marginesu i w końcu najwyraźniej uodporniłam się na gangstersko-społeczne opowieści o nierozsądnych chłopcach, którzy popadają w tarapaty, z których nie potrafią się wyplątać.
Dużo ciekawiej od Sally El Hosaini o życiu rodziny na krawędzi opowiedział Billy Bob Thornton w pokazywanym w konkursie głównym filmie "Jayne Mansfield's Car". Sportretowana przez reżysera rodzina Caldwellów znajduje się na granicy dzielącej konserwatywną powojenną Amerykę od kiełkującej w latach sześćdziesiątych społeczno-obyczajowej rewolucji. Wspomnienie lata 1969 roku, w którym rozgrywa się akcja, przywołuje w pamięci różnorodne obrazy rewolucji pokazywane przez lata przez różnych twórców, realizowane w odmiennych stylistykach, podkreślające konkretne wydarzenia lub scalające drobne epizody w podszytą ideologicznie agitkę. Kiedy rewolucja wkroczyła na rynek, kontestatorzy się jednak sprzedali. To samo robi spora grupa filmowców - sprzedaje temat, który wciąż porusza Amerykanów tak samo, jak wojenne losy Europy wzruszają Polaków.
Zdaje się jednak, że Billy Bob Thornton nie przejął się ciężarem, który złożyła mu na barkach historia obrazująca rewolucję. "Jayne Mansfield's Car" to podszyty ironią, dowcipny, inteligentny fragment z życia amerykańskiej, wielopokoleniowej rodziny z południa, do której w odwiedziny przyjeżdżają Brytyjczycy. W świecie Caldwellów pojawiają się ciała obce. Thornton nie metaforyzuje jednak w ten sposób obecności nowych wartości w rozkwitającej, liberalnej kulturze; raczej zaskakująco przesuwa akcenty. Konflikt nie rodzi się na linii dzielącej stare i młode pokolenie, ale między dwoma rodzinami, połączonymi przez jedną kobietę. Jim Caldwell został porzucony przez swoją żonę, która w Londynie poznała innego mężczyznę i nigdy nie wróciła już do domu. Jej śmierć powoduje, że nowy mąż i córka kobiety pojawiają się w Alabamie, gdzie ma odbyć się pogrzeb.
Umieranie generuje też niespodziewane narodzenie się emocji, które drążą sobie ścieżki między członkami obu rodzin. Podskórne namiętności, które przekraczają wytyczone wcześniej granice, stają się w tym kontekście symbolami owej rewolucji, o której reżyser nie chce ani nie potrzebuje mówić wprost. Tak jak pociąg pędzący na oślep się wykoleja, tak kultura w latach 60. spadła na boczny tor, kolizja zwróciła uwagę na to, że działo się coś niedobrego, że nikt nie pilnował celu, w kierunku którego pędził ówczesny świat.
Z tego względu w "Jayne Mansfield's Car" funkcję specyficznego refrenu pełnią też wypadki samochodowe mające miejsce w okolicy. Niczym w "Crash" (1996) Davida Cronenberga podnoszą napięcie i generują pożądanie, którego brakuje na uporządkowanej przed laty, amerykańskiej prowincji.
Struktura małego miasteczka w Stanach Zjednoczonych jest też przedmiotem obserwacji prowadzonej przez Jasona Reitmana. Reżyser "Juno" (2007) przypatruje się w swym najnowszym filmie "Kobieta na skraju dojrzałości" bohaterce, której główną cechą charakterystyczną jest niedojrzałość. Mavis Gary (Charlize Theron) jest 37-letnią ghost writerką serii książek o dorastającej nastolatce. Jej rynkowa popularność zaczyna jednak dramatycznie spadać - zdaje się, że porównywalnie do przydatności Mavis do użycia... Z jednej strony kobieta ceni sobie niezależność, z drugiej zdaje się, że jest przez nią przygnieciona.
Reitman tworzy ciekawy kontrast, kiedy przygląda się jej w domu - leżącej na łóżku w rozciągniętych dresach i licealnej koszulce oraz gdy obserwuje ją podczas kilku wieczornych spotkań ze znajomymi - perfekcyjnie umalowaną, ubraną w obcisłe, wydekoltowane sukienki. Daje tym też do zrozumienia, że Mavis wciąż zakłada kostium - ten sam, co przed laty. Podobno nic się nie zmieniła. Nie zapomniała też o szkolnej miłości, która skończyła się jak wiele innych. Kiedy okazuje się, że jej dawny chłopak - Buddy Slade (Patrick Wilson) - ma jednak dziecko, Mavis zaczyna czuć, że nadszedł ostatni moment, by go odzyskać. Wraca do rodzinnego miasta. Wynajmuje pokój w hotelu i odsłania przed widzami świat, o którym od zawsze próbowała zapomnieć.
Scenarzystka "Kobiety...", Diablo Cody (która współpracowała z Jasonem Reitmanem na planie "Juno"), w doskonały sposób portretuje psychikę trzydziestolatki, która utkwiła w świecie nastoletnich pragnień. Napisany przez nią scenariusz jest jednym z tych, które machinalnie włożyłabym w ręce niezależnego amerykańskiego reżysera. W dłoniach Jasona Reitmana zamieni się on jednak w opowieść firmowaną marką jednej w największych produkcyjnych firm w USA. Diablo Cody nie jest cyniczna jak Todd Solondz, który od lat podejmuje tego typu tematy. Jest okrutna, ale w sposób, który każe nam wierzyć, że lubi swoją bohaterkę i w pewnym sensie rzuca jej kłody pod nogi z czystej sympatii, matczynej troski. Mavis nie radzi sobie z nimi. O ile ona popełnia jednak błąd za błędem, o tyle Charlize Theron jest perfekcyjna w swojej roli - autentyczna, zabawna, wzruszająca.
Przepełniona sala kinowa w berlińskim Friedrichstadt-Palast zapowiada komercyjny sukces filmu, który opowiada tak intymną, minimalistyczną opowieść. Odpowiednie poprowadzenie aktorki, grającej w tego typu produkcjach, jest kluczowe. Nieumiejętne - owocuje powstaniem nieciekawego, mało emocjonującego filmu, jakim jest pokazywana w sekcji Forum "Francine" Briana M. Cassidy'ego i Melanie Schatzky z uhonorowaną Oscarem Melissą Leo w roli głównej.
Fabułę tego filmu można streścić w jednym zdaniu, ale chyba nie warto. Talent aktorski australijskiej aktorki można spisać na straty, a szkoda. Historia kobiety, która wychodzi z zakładu karnego i zamiast ułożyć sobie życie, na nowo popada w stopniową psychozę charakteryzuje to, co dla amerykańskiego kina bywa zbawienne lub jest zabójcze, gdy reżyser nie wie, co chce powiedzieć. We "Francine" opowiada zaś tylko o tym, co to nuda, nijakość, codzienność, bezsens i emocje, które spływają po widzu jak po kaczce, zanim zdąży on zauważyć, że w ogóle się pojawiły.