Odważny, polski eksperyment formalny
Zawsze wtedy, kiedy jakaś polska produkcja rozbłyśnie na festiwalu o randze Berlina, w Polsce robi się zamieszanie. I dobrze, bo ekscytacja z nominacji maleje wprost proporcjonalnie do ich liczby.
Debiut pełnometrażowy Jana Komasy otarł się o konkurs główny. Był już niemal tak blisko, jak ja zagadnięcia Joela Coena, kiedy kupował obok mnie bułki w piekarni. Niestety, wprowadzenie obrazu do najważniejszej sekcji festiwalu to tytaniczna robota dla całego sztabu ludzi. Jak mówi sam reżyser, nie wystarczy opakować taśmy w celofan i nadać na poczcie.
Oklaski za starania i oklaski za ostateczny rezultat - sekcja Panorama, w której wylądowała "Sala samobójców", jest nie tylko bardzo prestiżowa, ale i - szczerze powiedziawszy - ciekawsza (przynajmniej w tym roku).
Tym większe były moje oczekiwania, kiedy wczesnym rankiem stanąłem pod salą, w której wyświetlany miał być film Komasy. Na prawo stanął prominentny polski krytyk, na lewo równie prominentny polski krytyk, o nieco mniejszym stażu, i tak stawali jeden za drugim, niestety, w większości Polacy.
Nie jest to zarzut, tak liczna reprezentacja dziennikarzy z Polski dobrze świadczy o naszym filmowym patriotyzmie, ale chciałoby się, żeby językowa wieża Babel na pokazie rozleciała się na części. Niezależnie bowiem od zastrzeżeń, o których za chwilę, niezmiennie kibicuję naszym rodzimym produkcjom.
Podobnie rzecz się miała na konferencji prasowej po filmie. Dla zachowania fasonu, przez pierwsze dziesięć minut ekipa odpowiadała na pytania po angielsku, ale szybko okazało się, że nie jest to potrzebne. Język polski stał się więc oficjalnym językiem spotkania i w tymże formułowane były wypowiedzi po jednej i po drugiej stronie stołu. Szkoda, bo jakiś zagraniczny producent mógłby "wyhaczyć" choćby młodego-zdolnego Jakuba Giersza, który dobrze operuje angielskim.
Wracając jednak do filmu... "Sala samobójców" jest jednym z niewielu wyprodukowanych w ostatnim czasie w Polsce tytułów, które oglądają się na współczesność. Bardzo dobre "Rewers" i "Dom zły" oferowały prywatne, alternatywne odczytania historii, odwołując się jednak do traum, które nawiedzają nasze kino z częstotliwością nadawania "Pierwszej miłości".
Wiele pisało się ostatnio o nieobecności polskich miast, polskiej młodzieży i polskich problemów w polskich filmach. Niekiedy można odnieść wrażenie, że filmowcy żyją na innej planecie. Nie jest to na pewno przypadek Jana Komasy, choć i na tym gruncie poślizgnęła mu się noga.
Znów bowiem problem dotyka chłopaka, którego rodzice ocierają się o kręgi ministerialne i świat mody. Sylwia - postać grana przez Romę Gąsiorowską, demaskowana jest w jednej, króciutkiej scence jako ktoś niezbyt zamożny, ale jednak prawdziwe neurozy dotykają w filmie tylko najbogatszych. Depresja u niezamożnego nastolatka to przecież zwykłe "przewracanie się w dupie".
Pomijając ten fakt, należy nadmienić, że Komasa doskonale nakreślił sylwetki rodziców. Nie mamy tu do czynienia z kliszą bogatego tatusia i bogatej mamusi, którzy zalatani pozbawili swój dom jakiegokolwiek ciepła i wyzbyli się uczuć do dziecka. Owszem, nie wszystko funkcjonuje tu jak należy, ale ci ludzie się starają. I to widać. Dominik-syn mógł trafić gorzej. I to w Dominiku właśnie, pomimo starań odtwórcy głównej roli, tkwi główny szkopuł.
Komasa przyznaje, że skompilował scenariusz filmu z trzech innych tekstów. I to,niestety, również widać. Wszystkie historyjki dotyczą depresji i ekspizmu, jednak pierwszy Dominik to ofiara okrutnego żartu, takiego jak Ania z Pomorza, której historia wstrząsnęła Polską jakiś czas temu [w 2006 roku 14-letnia gimnazjalistka z Gdańska powiesiła się, by nie wrócić do klasy, w której została upokorzona przez kolegów - red.], drugi to typ o skłonnościach depresyjnych - ktoś w typie japońskiego Hikimori - wycofującego się z życia, w lęku przed światem zewnętrznym, trzeci jest uzależniony od internetu, zaś jego schronieniem stają się sieciowe chat rooms. Pomimo starań, brakuje tutaj pewnej koherencji.
"Sala samobójców" jest odważnym eksperymentem formalnym. Nie awangardowym, nie nowohoryzontowym, ale jak na polskie warunki, w których myślenie formą nie jest zbyt popularne, stanowi miłą odmianę.
Twórcy mówią o Emo i starają się, by obraz był tak Emo, jak to tylko możliwe, posuwając się nawet do gotycko-wampirycznej charakteryzacji aktorów w otwierającej film scenie w operze.
Animacja 3D, o której tak głośno było przed pokazem, ma swoje zalety, ale brak jej innowacyjności. Jeśli już miała być wzorowana na Second Life, to czemu nie wykorzystano oryginalnego interfejsu? A skoro zdecydowano się na oryginalny projekt, to dlaczego jest tak symbiotycznie powiązany z pierwowzorem?
W sytuacji, w której około 40% filmu dzieje się w tym środowisku, jest ono niewystarczająco rozwinięte. Być może rozwiązaniem byłoby przetransponowanie ich na technologię 3D. Choć nie wiem, czy głębia przestrzenna dodałaby również głębi sieciowym awatarom, które nie mają siły ekspresji Romy Gąsiorowskiej i Jakuba Giersza.
Nie chciałbym, żeby odnieśli Państwo wrażenie, że mamy do czynienia z porażką. Każdy tego typu projekt, w zalewie polskiej przeciętności, zasługuje na uwagę. Historia Dominika jest mimo wszystko interesująca, a Komasa nie stara się uprawiać jakieś podwórkowej socjologii. Zamiast spychać winę na rodziców, gry komputerowe, książki albo kota sąsiadki, stara się zidentyfikować wewnętrzny mechanizm, który uruchomił tę sekwencję autodestrukcji.
"Sala samobójców" ma swoje atuty, jednak po pokazie można porzucić wszelkie spiskowe teorie dziejów na temat tego, dlaczego film nie dostał się do konkursu. Choć patrząc na niektóre z tytułów, które się dostały...
Stanisław Liguziński, Berlin