Berlinale: Czekając na werdykt
Już dzisiaj, 19 lutego, wieczorem odbędzie się wielka gala zakończenia Berlinale i ogłoszenie wyników konkursu głównego. Ktoś wzniesie w górę statuetkę Złotego Niedźwiedzia, zaś w biurze prasowym i kawiarniach nieustannie spekuluje się na temat tożsamości zwycięzcy.
Tegoroczny konkurs główny wygląda trochę jak makabryczna łapanka. Byle skład narodowościowy twórców był różnorodny, a film... no właśnie, jaki ma być film? W tym aspekcie mamy niezły bigos. Trochę kina społecznego, trochę impresji z dzieciństwa, komedia, kryminał o morderczym biotechnologu, animacja w typie wieczorynki, uwspółcześniona adaptacja Shakespeare'a, czerpiąca garściami z estetyki oscarowego "Hurt Lockera" i Bóg wie co jeszcze. Bóg w osobie Dietera Kosslicka - dyrektora festiwalu, który mając na uwadze, że jego kadencja wygasa za dwa lata, powinien nieco bardziej przyłożyć się do selekcji. Bo to nie jest tak, że dobrych filmów nie ma. Nawet w programie Berlinale da się takie znaleźć. Ale dlaczego nie w Konkursie?
Powyższe zdanie jest pewnego rodzaju uproszczeniem, ale fakt faktem - poziom tegorocznego konkursu pikuje powoli do poziomu przeglądu piosenki maryjnej w Bochni. Tegoroczną edycję ciągną 3-4 tytuły. W publikowanym codziennie branżowym magazynie "Screen", w rankingu krytyków, wśród 12 ocenionych do tej pory filmów tylko dwa przekroczyły magiczny poziom 3 gwiazdek, a jedynie pięć przeskoczyło wartość 2. W skali od jeden do cztery. Mistrzowsko o dno żenady zarył znany w Polsce (z filmu "Cień") Rodrgio Moreno, którego najnowsza propozycja "A Mysterious World" jedynie dwóch krytyków przekonała do wystawienia 2 gwiazdek. W tym miejscu biję Rodrigo wielkie brawa, zaś na sali byłem świadkiem jedynych w trakcie festiwalu gwizdów. Na palcach.
Wydaje się, że konkursowych bikiniarzy, którzy już dziś mogą zapakować walizy i lecieć pić malibu z kokosa, łatwo będzie wskazać. Sam rzuciłbym tytuły filmów wspomnianego Moreno, "The Prize" Pauli Markovitch (współfinansowany przez Polski Instytut Filmowy), "Yelling Sickness", albo "Mysterious World". Jednak Jury na Berlinale jest przewidywalne jak prognozy świstaka Phila.
Jeśli chodzi o faworytów, to w kuluarach padają jedynie dwa tytuły. Opisywany przeze mnie szeroko w jednej z poprzednich relacji film Asghara Farhadiego - "Nader and Simin, a Separation" oraz "The Turin Horse", węgierskiego mistrza Beli Tarra.
Osobiście gorąco wspieram tę pierwszą kandydaturę. Nie będę powtarzał w tym miejscu wszystkich argumentów za filmem Irańczyka, ale dorzucę kilka kontekstów które mogą okazać się istotne.
Nie od dziś wiadomo, że Berlin ma fetysz polityczności. Im bardziej film jest uwikłany, tym lepiej. Nieważne czy są to konteksty rasowe, kwestie równouprawnienia, prawa mniejszości i etc. Im mocniej są akcentowane i im lepsza sprzyja im koniunktura, tym lepszą mają prasę.
Farhadi zrobił film wybitny, zostawiający moim skromnym zdaniem, całą konkurencję o 3 długości z tyłu, ale nie jest to jedyna okoliczność sprzyjająca. Otóż, w tym roku, w jury Berlinale zasiadać miał Jafar Panahi - jeden z najbardziej utytułowanych irańskich reżyserów, mający w swoim dorobku film "The Circle" nagrodzony Złotym Lwem w Wenecji. Miał zasiadać, ale nie zasiada, bo dwa miesiące temu skazano go na 6 lat więzienia i obarczono 20-letnim zakazem wykonywania zawodu. Za szerzenie, za pomocą swoich filmów, wrogiej propagandy przeciwko republice islamskiej. Wszyscy solidaryzujemy się z Panafim, i nie wiadomo czy Jury nie będzie chciało dać temu wyrazu. Za Farhadim przemawia jeszcze jedna rzecz - otóż jest on twórcą uznanym, ocierającym się o ważne nagrody, ale jeszcze takową niewyróżniony. Podobnie rzecz się miała zeszłego roku z Semihem Kaplanoglu - zdobywcą Złotego Niedźwiedza za "Miód". Trzymam z całych sił kciuki za Asghara.
Ale na nagrodę szanse ma również Bela Tarr. Jego najnowszy film, niczym nie zaskoczy zwolenników jego twórczości. Jest długi, powolny, maksymalnie wystylizowany, choć jednocześnie ascetyczny. I prezentuje znajomą wizję człowieka, zmagającego się i ostatecznie przegrywającego z twardą rzeczywistością. Tarr zasługuje na porządną analizę, gdyż jego filmy są do cna modernistyczne. Wszystko ma w nich swój sens i porządek. Człowiek zmierza równią pochyłą ku zagładzie, ale Stary Mistrz powie nam dlaczego i, co ważniejsze, jak to godnie znieść. "Turin Horse" to naprawdę strzelista katedra, ale Tarr chowa jeszcze jednego asa w kieszeni. Otóż jakiś czas temu zapowiedział, że jest to nieodwołalnie jego ostatni film. Na zmianę decyzji się nie zapowiada, a twórcy tego formatu nie co dzień zdobywają się na takie wyznania. Członkowie jury mogą ulec pokusie ukoronowania jego dotychczasowego dorobku i związania jego nazwiska z festiwalem: jako tego, który w Berlinie odszedł w chwale.
Przysłowie mówi, że gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta. Co prawda tegoroczny festiwal bardziej przypomina walkę bokserską pomiędzy dwójką pretendentów, a trudno wyobrazić sobie scenę, w której ci wzajemnie się nokautują, a na scenę wskakuje kurdupel metr pięćdziesiąt dwa i wznosi triumfalnie ręce, ale kto wie. Byłoby to z pewnością poprawne politycznie.
Stanisław Liguziński, Berlin