Ostatni dzień Berlinale
Jak branżowy magazyn "Variety" rozpoczyna recenzje festiwalowych filmów? Nie mniej miejsca niż ich artystycznej ocenie poświęca szansom produkcji na światowym rynku filmowym.
"Katalin Varga" Petera Stricklanda może być - według "Variety" - czarnym koniem festiwalu. Nie tylko zdobył uznanie krytyki, ale "co ważniejsze" (sic!) - znalazł wielu kupców (zainteresowanie zgłosił też jeden z polskich dystrybutorów). O sukcesie filmu w coraz mniejszym stopniu decydują krytycy, miernikiem jego powodzenia staje się sprzedaż. Nie dziwi więc fakt, że wraz z zakończeniem towarzyszących festiwalowi Targów, wszystkie branżowe czasopisma opuściły już Berlin. Wczoraj ukazały się ostatnie numery "Variety" i "Screen International". W konkursie został już tylko jeden film - dzisiaj, w piątek trzynastego, pokazany zostanie"Tatarak" Andrzeja Wajdy.
Aż dwie z zaprezentowanych wczoraj konkursowych propozycji to amerykańskie produkcje. "Happy Tears" Mitchella Lichtensteina może liczyć na "solidną pozycję" na rynku DVD - uznał "Screen International", co samo w sobie jest wystarczającym komentarzem do tej "mądro-głupiej" opowieści o dwóch siostrach (Parker Posey i Demi Moore) i ich cierpiącym na demencję ojcu (Rip Torn). Film Lichtensteina - syna słynnego malarza Roya Lichtensteina -zawodzi na całej linii.
Po pierwsze - mieszając konwencję dramatu rodzinnego (trochę w stylu znanej z naszych kin "Rodziny Savage") i surrealistycznej baśni filmowej. Po drugie - obsada. Parker Posey odstawia tu jeszcze lepsze numery, niż w filmach Hala Hartleya; problem w tym, że to co u twórcy "Amatora" było podszyte ironią, u Lichtensteina trąci zwykłym manieryzmem. Problemem niekonwencjonalnie obsadzonej Demi Moore, która "gra" spokojną, skromną osobę, jest fakt, że prawie w ogóle? nie gra. Jeśli można powiedzieć o pewnych rolach, że są grane "za mocno", to Moore w "Happy Tears" zdecydowanie "niedogrywa". Rozczarowuje także weteran Rip Torn i grająca niewielką rolę Ellen Burstyn (nie do poznania, wygląda jak jakaś Julie Delpy), ale naprawdę ciężko traktować film Lichtensteina poważnie.
Kolejną konkursową propozycją było "Me One and Only" Richarda Loncraine'a z Renee Zellwegger w roli Ann Devereaux (tradycyjnie, całkowicie świnkowatą) - kobiecie w średnim wieku, która po odejściu od męża, lidera jazzbandu (Kevin Bacon), rusza z dwójką synów w podróż po Stanach Zjednoczonych. To oczami jednego z nich George'a (Logan Lernam) przyglądamy się temu słodko-gorzkiemu road movie. Pod koniec filmu dowiemy się, że "Me One and Only" jest oparty na wspomnieniach aktora George'a Hamiltona, którego niektórzy mogą pamiętać z występów w serialu "Dynastia".
Rozgrywająca się w latach 50. XX wieku akcja "Me One and Only" zgrabnie ewokuje tamte czasy - swingująca muzyka, kolorowe cadillaki, cukierkowa scenografia amerykańskich przedmieść - coś, co dobrze znamy z melodramatów Douglasa Sirka. Wydaje się jednak, że momentami urokliwy i tylko chwilami naprawdę zabawny film Loncraine'a wrzucony został do konkursu jedynie po to, by na siłę rozerwać znudzoną publiczność. Czy kogokolwiek śmieszą jeszcze tak slapstickowe żarty, jak mężczyzna wywracający się na zerwanych z naszyjnika perłach?
Odkryciem konkursu jest za to "La teta atustada" ("Milk of Sorrow") - drugi film peruwiańskiej reżyserki Claudii Llosy (znanej u nas z debiutu "Madeinusa").
Prosta, lecz pełna symbolicznych odniesień do południowoamerykańskiej kultury ludowej opowieść o młodej wiejskiej dziewczynie Fauście, która stara się pochować swą zmarłą matkę, przypomina klimatem słynne "Japon" Carlosa Reygadasa. Llosa, opowiadając o przenikaniu się śmierci i życia (wujek Fausty prowadzi dom weselny), z niezwykłą wizualną wrażliwością podejmuje w swym filmie kwestię współistnienia współczesności i tradycji.
Fausta cierpi na częste krwawienia i omdlenia. Rodzina jest przekonana, że to tytułowe "milk of sorrow", wyssane z mlekiem zgwałconej matki przekleństwo. Po przejściu lekarskich testów okazuje się jednak, że niedyspozycja Fausty spowodowana jest rosnącym w jej macicy ziemniakiem. Film Llosy w sugestywny sposób odnosi się do tragicznych czasów historii Peru, ostatniego dwudziestolecia XX wieku, w którym dokonano około 80 tysięcy morderstw i niezliczonej liczby gwałtów; nie ma jednak w sobie nic z politycznego oskarżenia , jest raczej rodzajem poetyckiego współczucia.
W ramach specjalnych pozakonkursowych pokazów zaprezentowano również dwa interesujące filmy. Akcja epickiego (i, trzeba to przyznać, nieco geriatrycznego) "The Dust of Time" Theo Angelopoulosa z rolami Willema Dafoe (A.), Bruno Ganza (Jacob), Michela Piccoli (Spyros) i Irene Jacob (Eleni) obejmuje prawie pół wieku. Rozpoczyna się w Związku Radzieckim tuż przed śmiercią Stalina, kończy - wejściem w XXI wiek. Bohaterowie greckiego reżysera -trójka kochanków, rozbitków na mapie Historii, jest personifikacją "utraconego czasu" . Ich tragiczne życiorysy, lata przymusowej rozłąki i niezabliźnione rany - spotykają się ponownie pod koniec 1999 roku w Berlinie, gdzie mieszka syn Spyrosa i Eleni -reżyser filmowy (Dafoe). Finał ich tragicznego życia jest nie mniej tragiczny. I nie mniej epicki.
Ciekawą propozycją, przynajmniej koncepcyjnie, był też nowelowy film "Deutchland 09", w którym 13 niemieckich reżyserów (w tym Fatih Akin i Tom Tykwer), podjęło się próby określenia kondycji narodu" (podtytuł filmu brzmi "13 filmów o kondycji narodu"). Politycznie zorientowany "Deutchland 09" przypomina słynny dokumentalny manifest grupy niemieckich twórców z 1978 roku "Niemcy jesienią" (w którym udział brali m.in. Rainer Werner Fassbiner i Volker Schloendorf). Zawodzi niestety artystycznie - wśród kilku świetnych filmików (jak odbywający bolesną podróż przez niemiecką architekturę w "The Road We Don't Walk Together" Dominik Graff) znalazły się też całkowite niewypały : "Die Unvollendete" Nicolette Krebitz - będącym wyimaginowanym zapisem rozmowy niemieckiej terrorystki Ulrike Meinhof i? amerykańskiej pisarki Susan Sontag. I mimo że wojującego politycznego aktywizmu jest tu niestety więcej, niż krytycznej i celnej analizy "kondycji narodu" niemieckiego, to należy docenić "Deuchland 09" jako kolektywny głos kilku prominentnych niemieckich twórców.
Na koniec cyferki. Organizatorzy Berlinale podali rekordową liczbę sprzedanych w tym roku biletów - 270 tysięcy na półmetku festiwalu. W ubiegłym roku w trakcie trwania całej imprezy sprzedano ich 240 tysięcy. Powód tak gwałtownego wzrostu zainteresowania festiwalem może być prozaiczny - nowa sala Friedrichstadtpalast, która pomieścić może- bagatela - 1800 osób. Ale łatwo zauważyć, że filmową imprezą żyje cały Berlin. Ulotki, plakaty, reklamy, telewizyjne zapowiedzi w miejskiej komunikacji - nie ma chyba w całym mieście osoby, która byłaby nieświadoma faktu trwania Berlinale. To wielki sukces tegorocznej edycji. Jaki poziom reprezentowały konkursowe filmy, pozostaje, jak to w showbiznesie, sprawą drugorzędną.
Tomasz Bielenia, Berlin