Reklama

UFO pełne uprzedzeń

"Dystrykt 9", reż. Neill Blomkamp, Nowa Zelandia/USA 2009, ITI Cinema, premiera kinowa 9 października 2009 roku.

Twórcy mainstreamowego kina science-fiction ostatnio jakby zapomnieli o tym, że parają się gatunkiem filmowym, który może reagować na zmiany w kulturze, być narzędziem społecznego komentarza, kpiny lub napomnienia. Niekiedy aż robiło się żal, że zimna wojna skończyła się, a wraz z nią zaangażowane politycznie kino spod znaku latającego spodka. Ale głowy do góry! Płaski intelektualnie krajobraz kina science-fiction wybrzuszył się dzięki sukcesowi - zarówno komercyjnemu, jak i artystycznemu - filmu Neilla Blomkampa, "Dystrykt 9".

Debiutant Blomkamp serwuje widzowi naprawdę dobra, trzymającą w napięciu opowieść na temat rasizmu, władzy, ludzkiej ułomności. Wszystko to standardowo okraszone jakże amerykańskim leitmotivem, pt. "Nawet w największej życiowej ofermie drzemie bohater na miarę, co najmniej, Johna Rambo".

Reklama

Tytułowy dystrykt dziewiąty to dzielnica slumsów w południowoafrykańskim Johannesburgu. Nic wyjątkowego - można pomyśleć. Każde większe miasto może "poszczycić się" podobną atrakcją turystyczną. Ale jest coś, co wyróżnia tę dzielnicę biedoty wśród innych - Dystrykt 9 zamieszkany jest przez owadopodobnych kosmitów, zwanych przez miejscowych "krewetkami". Kiedy kilkanaście lat temu ich statek zawisł nad centrum Johannesburga, władze nie za bardzo wiedziały co począć z chorymi i ospałymi przybyszami. Zamknięto ich więc w obozie, który szybko przerodził się w getto. Niepokoje społeczne i niechęć ludzi do nieproszonych gości narastała latami, aż miejscy luminarze zdecydowali się na wysiedlenie mieszkańców "dziewiątki" pod inny adres. Niezły początek, nieprawdaż?

"Dystrykt 9" jest rozwinięciem krótkometrażowej produkcji Blomkampa "Alive In Joburg", w której reżyser w konwencji paradokumentalnej przedstawił po raz pierwszy historię wysiedleń obcych istot w RPA. Metafora jest chyba aż nazbyt czytelna. Zresztą "Alive In Joburg" oparty jest na autentycznych wydarzeniach z 1966 roku, gdy w mieście Cape Town, w imię świetnie mającego się apartheidu, wysiedlano czarnoskórych mieszkańców z dzielnicy szóstej, którą ogłoszono obszarem "tylko dla białych".

Zarówno w fabule, jak i w sposobie prowadzenia narracji długometrażowy debiut nawiązuje do swojego mniejszego brata. Niestety w fabularnej podstawie, na której zbudowano "Dystrykt 9", można zauważyć rysę... Historia wydaje się odrobinę pęknięta i w swojej poetyce niespójna. Innymi słowy, początek filmu wypisuje czek, którego kolejne minuty projekcji nie są w stanie zrealizować. Nie zrozumcie mnie źle - "Dystrykt 9" jest bardzo dobry, niemniej pierwsze minuty zapowiadają film wybitny.

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Science
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama