Reklama

"Sully" [recenzja]: Zrobić swoje

"Snajper", poprzedni film Clinta Eastwooda, okazał się być najbardziej kontrowersyjnym dziełem w reżyserskiej karierze legendy kina. Z jednej strony posypały się nominacje do wszelakich nagród i padł rekord box-office. Z drugiej pojawiły się zarzuty o propagowanie działań wojennych - mimo zapewnień samego Eastwooda o pacyfistycznym przesłaniu dzieła. Jego najnowszemu filmowi, "Sully'emu", raczej nie będą towarzyszyć podobne spory. Jest on utrzymany w duchu klasycznego kina społecznego spod znaku Franka Capry. Składniki pozostały bez zmian. Jest wątek obywatela przeciwstawionego instytucji, są chwytające za serce momenty, ma miejsce przejmujący monolog. Szkoda tylko, że ktoś nie zachował proporcji.

"Snajper", poprzedni film Clinta Eastwooda, okazał się być najbardziej kontrowersyjnym dziełem w reżyserskiej karierze legendy kina. Z jednej strony posypały się nominacje do wszelakich nagród i padł rekord box-office. Z drugiej pojawiły się zarzuty o propagowanie działań wojennych - mimo zapewnień samego Eastwooda o pacyfistycznym przesłaniu dzieła. Jego najnowszemu filmowi, "Sully'emu", raczej nie będą towarzyszyć podobne spory. Jest on utrzymany w duchu klasycznego kina społecznego spod znaku Franka Capry. Składniki pozostały bez zmian. Jest wątek obywatela przeciwstawionego instytucji, są chwytające za serce momenty, ma miejsce przejmujący monolog. Szkoda tylko, że ktoś nie zachował proporcji.
Tom Hanks w filmie "Sully" /materiały dystrybutora

15 stycznia 2009 roku kapitan Chesley "Sully" Sullienberger wylądował samolotem pasażerskim w rzece Hudson. Maszyna kilka minut po starcie doznała uszkodzenia obu silników. Pilot uznał, że nie ma szans na powrót na którekolwiek z najbliższych lotnisk i zdecydował się na, zdawać się mogło, niemożliwy manewr, ocalając tym samym życie 155 osób znajdujących się na pokładzie. Dzięki szybkiej reakcji świadków zdarzenia uratowani szybko znaleźli się na lądzie, a Sully'ego okrzyknięto bohaterem. Niespodziewanie, badająca przyczyny wypadków lotniczych NTSB postawiła tezę, wedle której katastrofy można było uniknąć, a lądowanie na wodzie było błędem. Kapitan musi więc udowodnić, że w zaistniałej sytuacji nie można było podjąć innej decyzji.

Reklama

Eastwood nie chce kreować Sully'ego na superbohatera. Kapitan jest jednym z wielu zwykłych Amerykanów - swej pracy nie traktuje jako misji, a jego największym zmartwieniem są problemy finansowe wynikające z kryzysu gospodarczego z 2008 roku. Także one motywują go do obalenia przypuszczeń NTSB. W wypadku obarczenia go winą za wypadek, Sully straciłby całą emeryturę. Nie bez przyczyny w rolę kapitana wcielił się Tom Hanks, aktor nazywający samego siebie "dobrym wujkiem Ameryki". Ma on niebywałą zdolność uczłowieczania nawet najbardziej idealnych postaci. Tak jest i tym razem. Jeden gest aktora mówi tu więcej o niepewności i strachu jego bohatera niż powracające kilkukrotnie niepotrzebne wizje czarnych scenariuszy katastrofy.

Sam wypadek zostaje ukazany mniej więcej w połowie filmu. Kapitan przestaje w nim być głównym bohaterem, oddając pole innym uczestnikom zdarzenia: stewardessom, pasażerom, kontrolerowi lotów, załogom statków turystycznych. Sceny te należą do najlepszych w całym filmie. Eastwood oraz scenarzysta Todd Komarnicki stosują w nich najprostsze zabiegi fabularne. Lecący samolotem ojciec i syn zostają rozdzieleni i próbują się odnaleźć; uratowani dzwonią do swoich najbliższych; przypadkowi obserwatorzy udzielają bezinteresownej pomocy. Całość trąci kliszami, jeśli nie kiczem. Ale działa. Gdy ocaleni z katastrofy rzucą się swoim bliskim w ramiona, a Sully będzie się wciąż dopytywał o liczbę uratowanych, nikt z obecnych na seansie nie będzie mógł powstrzymać łez.

Niestety, o wiele gorzej wypadają zajmujące znacznie większą część filmu sceny dotyczące śledztwa NTSB. Przegadane i zaskakująco chłodne, w najlepszym wypadku spotykają się z obojętnością widza. Można to szczególnie odczuć w trzecim akcie "Sully'ego". W zestawieniu z sekwencją katastrofy, finałowa scena przesłuchania nie wypada nawet w połowie tak emocjonująco. Wydaja się ona zbyt rozwleczona, głównie przez ukazanie kolejnych symulacji lotu, a stężenie patosu na sekundę projekcji przekracza wszelkie normy przyzwoitości. Emocjonalnego bagażu jest pozbawiona także przemowa tytułowego bohatera, w której wykłada on swoje racje i wprost wskazuje morał filmu. Razić może również prosty podział na bohaterów pozytywnych i negatywnych. Pracujący dla NTSB urzędnicy ukazani zostają jako nieposiadające ludzkich odruchów roboty. Z kolei ludzie mediów z niecierpliwością wyczekują informacji o ewentualnych ofiarach. Empatię i gotowość do pomocy wykazują jedynie postaci nie związane z instytucjami państwowymi lub stacjami telewizyjnymi.

Zabieg ten nie kłóci się jednak z przesłaniem filmu Eastwooda. "Sully" nie jest laurką dla dzielnego kapitana, który samodzielnie uratował 155 osób. To pomnik dla dziesiątek zwykłych ludzi, którzy w obliczu ekstremalnej sytuacji postanowili w jakikolwiek sposób pomóc, czy też - jak mówi w pewnym momencie tytułowy bohater - "zrobić swoje". Apel o solidarność jest szczytny, szczególnie w kontekście dzielącej amerykańskie społeczeństwo od kilkunastu miesięcy kampanii wyborczej. Niestety, nie może on przysłonić licznych wad filmu. Rażą one tym bardziej, że Eastwood kilkukrotnie udowadnia swą zdolność do zręcznej manipulacji emocjami i oczekiwaniami widowni - szczególnie we wspomnianej przeze mnie scenie wypadku. Szkoda, że ktoś kazał mu dokręcić do niej jeszcze 80 minut fabuły.

5/10

"Sully", reż. Clint Eastwood, USA 2016, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 2 grudnia 2016

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sully
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy