Bądźmy szczerzy: James Bond zawdzięcza swoją nieustającą popularność nie tyle poszczególnym, z reguły dość przeciętnym filmom, co samej znakomitej konwencji, pielęgnowanej przez kolejnych reżyserów-wyrobników. Znaczącego przełomu udało się dokonać w tym względzie Samowi Mendesowi, którego "Skyfall" zaskakuje stylistycznym wyrafinowaniem. W będącym jego drugim podejściu do serii "Spectre" brytyjski reżyser spróbował podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej.
Trwający sto czterdzieści osiem minut film łączy wątki z kilku poprzednich części. Za swojego rodzaju narracyjny punkt węzłowy służy organizacja Spectre (Widmo), która zdaje się stać za większością popełnianych na kuli ziemskiej przestępstw - a na pewno za tymi, z którymi James Bond (Daniel Craig) walczył przez ostatnie lata. Tym razem dochodzi do bezpośredniej konfrontacji. Trafia kosa na kamień. Kiedy Bond wpada na ślad lidera Spectre, Franza Oberhausera (Christoph Waltz), ten w tym samym czasie przygotowuje atak na brytyjski wywiad.
Jeśli tonacja "Skyfall" stanowi świetnie wyważoną mieszankę typowego dla serii pastiszu i gotyckiej grozy, to "Spectre" wypełnia po brzegi cmentarna dekadencja. Bond cierpi z powodu dawnych traum. Bond jest osaczony przez coraz liczniejszych wrogów. Bond odkrywa, że padł ofiarą spisku. Chociaż na planie wizualnym film pozostaje naprawdę sugestywny - bohater nieustannie błądzi pośród cieni i ruin - to sama historia jest szyta zbyt grubymi nićmi, aby naprawdę się nią przejąć. Co z tego, że agent 007 hoduje w sercu ból, skoro w żaden znaczący sposób nie wpływa to na jego zachowanie, nie umniejsza jego brawury i samozadowolenia?
Kolejne turbodramatyczne sceny są nakręcone z absurdalnym namaszczeniem. Spotkanie z wdową po członku Spectre (Monica Bellucci), która opłakuje męża i czeka na śmierć z ręki jego dawnych wspólników. Wizyta u byłego wroga (Jesper Christensen), który stopniowo umiera z powodu otrucia i w końcu decyduje się na własnoręczne odebranie sobie życia. Dalsze lamenty i momenty zadumy. Zadziwiająco niewiele tu zabawy. Tak naprawdę tylko na początku i pod koniec - w czasie obchodów Dnia Zmarłych i wizyty w pustynnej bazie Oberhausera - wraca stary dobry kicz: rozbuchany i pomysłowy.
Kiedy zawodzą ambicje, pozostaje znajoma konwencja: punkty programu, które musi odhaczyć każdy film o Bondzie. Niestety, także w tej kwestii można poczuć zawód. Czołówce brakuje polotu i wyobraźni. Piosenka Sama Smitha jest tak płaczliwa i męcząca jak cała opowieść. Craig z pewnym znudzeniem rzuca niezbyt błyskotliwe żarty, a Waltz po raz kolejny odgrywa opatentowaną w "Bękartach wojny" rolę kurtuazyjnego, nieco dziecinnego złoczyńcy. Nie można też za bardzo liczyć na wymyślne gadżety i zapierające dech w piersiach krajobrazy. Jedyną pozytywną niespodzianką okazuje się Léa Seydoux, będąca najbardziej wyrazistą dziewczyną Bonda od czasu grającej w "Casino Royale" Evy Green.
5,5/10